Pewnie nie zwróciliście uwagi, ale w ubiegłym miesiącu nie recenzowaliśmy dla Was żadnej książki w ramach blogerskiego projektu #6na1. Powodem tego była sesja, a że wśród nas jest dziewczę młode i płoche, co to się do egzaminów uczyć musiało, to nic nie napisało i my w pamięci mając własne przeboje na studiach pokiwaliśmy głowami z politowaniem i odroczyliśmy się na jeden miesiąc. Dodatkowo nastąpiły drobne przetasowania, w efekcie których ekipa powiększyła się o faceta, co wreszcie wyrównuje nasze szanse w tej nierównej walce. Bookworma chyba nie muszę Wam przedstawiać, nie? Mój blogowy guru zgodził się do nas dołączyć i na pierwszy ogień dostał propozycję ode mnie, czyli “Milczenie owiec” Thomasa Harrisa.
Wybrałem tę książkę trochę z przekory, bo z jednej strony Hannibal Lecter jest wszystkim znany, jest postacią kanoniczną wręcz, a z drugiej mam wrażenie, że niewiele osób zna go z literatury, a nie z z filmowych ekranów. Chciałem też sprawdzić, jak wyjdzie mi recenzja dzieła, które właściwie wszyscy znają. “Właściwie”, bo znowu – nie ma chyba osoby dorosłej, która filmu “Milczenie owiec” nie widziała, ale kto z Was czytał książkę? Zróbmy eksperyment – napiszcie w komentarzu, kto zna oba te dzieła, a kto tylko jedno i które konkretnie, dobrze?
Fabuła…
To będzie chyba najkrótszy akapit odnośnie fabuły we wszystkich moich recenzjach, bo wszyscy mniej więcej pamiętają, o co tu chodzi. Dlatego przypomnę bardzo pokrótce.
W Stanach ktoś porywa, więzi, głodzi, a następnie morduje młode kobiety, wcześniej obdzierając je ze skóry. Policja i FBI są bezradne, bo ofiar nie łączy nic poza tym, że wszystkie są lekko przy kości.
W tym samym czasie Clarice Starling, młoda adeptka Akademii FBI w Quantico, na polecenie swojego zwierzchnika Jacka Crawforda, szefa Sekcji Behawioralnej, udaje się na specjalny zamknięty i ściśle chroniony oddział szpitala dla umysłowo chorych, aby spotkać się z seryjnym mordercą i kanibalem, a jednocześnie genialnym psychiatrą, doktorem Hannibalem Lecterem.
Wizyta ma charakter rutynowy, ale w trakcie jej trwania agentka wyzwala w psychopacie coś, co daje nadzieję na złapanie porywacza kobiet, którego media tymczasem ochrzciły mianem Buffalo Billa. Kobieta otrzymuje skrawki informacji, które mogą pomóc w zidentyfikowaniu i ujęciu zwyrodnialca, ale w zamian ma opowiadać o sobie i swoim dzieciństwie. “Quid pro quo Clarice” – coś za coś. Rozpoczyna się niebezpieczna psychologiczna gra pomiędzy niedojrzałą i początkującą przedstawicielką prawa, a geniuszem zbrodni.
Oczywiście wszyscy tak naprawdę pamiętają Hannibala Lectera, którego roli wykreowanej przez Anthony’ego Hopkinsa nie przyćmiła nawet ta zagrana przez Madsa Mikkelsena w serialu o zdeprawowanym doktorze-kanibalu. Podobnie jak Clarice na zawsze już chyba będzie miała twarz młodziutkiej Jodie Foster. Obydwoje zresztą za swoje kreacje aktorskie otrzymali zasłużone Oscary.
Po co więc?
Po co więc sięgać po książkę, którą tak naprawdę wszyscy znają? Po co recenzować historię, o której każdy wie jak się zaczyna, jak przebiega i jak kończy? Teoretycznie tak, ale czy naprawdę wszyscy ją znają? Większość z nas zna historię z filmu, nie z książki. To po pierwsze.
Po drugie to klasyk. A klasyki zawsze dobrze znać, bo potem można błysnąć w towarzystwie i dostać +10 do elokwencji, inteligencji i każdej innej ‑encji.
A po trzecie, bo to genialna książka!
W zalewie wszechobecnej grafomanii rzadko zdarza się powieść naprawdę dobra, a jeszcze rzadziej wybitna. Bardzo często niestety zdarza się, że taka wybitna powieść przeniesiona na filmowy ekran skutkuje wielką kupą. Mistrz powieści Stephen King wie o tym najlepiej, bo choć zekranizowano mnóstwo jego książek, niektórych tylko dobrych, innych wybitnych (bo King po prostu nie pisze książek złych), to jednak jakoś nie miał szczęścia i zazwyczaj nie było za bardzo czego oglądać. Nuda, brak ducha powieści, postaci źle zagrane, generalnie klapa i spuśćmy na to “dzieło” zasłonę wstydu i milczenia. Dean R. Koontz, którego stawiam na podium obok Kinga również nie bardzo ma się czym pochwalić.
Jeżeli pamiętacie jeszcze film z 1991 roku, to wiecie, że był naprawdę solidnym kawałkiem kina. Doskonale zagrany i doskonale wyreżyserowany, z doskonale poprowadzoną historią. Myślę, że śmiało można go zaliczyć do jednego z najlepszych thrillerów w historii kinematografii. A co jeśli Wam powiem, że “Milczenie owiec” w druku jest co najmniej tak samo dobre? Że nawet jeśli sobie odświeżycie niemłody już film, to i tak przeczytanie książki wniesie mnóstwo nowych wątków do znanej już historii, a niektóre rozwinie znacznie bardziej, niż zobaczyliście to na ekranie? Warto się skusić?
Ciężko odmówić aktorom tego, że stworzyli postaci wielobarwne, wielowymiarowe i pełnokrwiste – w przypadku Hannibala Lectera to określenia nabiera nawet nie dwuznaczności, ale właśnie wieloznaczności. Ale ten sam genialny psychiatra z kart powieści przeraża jeszcze bardziej, kiedy dostajemy wyprany z emocji, precyzyjny, chirurgicznie wręcz, opis jego zbrodni. Dowiadujemy się też, w jaki sposób udało mu się uciec, co dalej z nim się działo i jak rozwinęła się jego pełna niezdrowej fascynacji znajomość z Clarice Starling. I tak samo jak na filmie, kibicujemy mu pomimo tego, że przecież to czystej krwi psychopata. Ale ma nieodparty urok, któremu ciężko się oprzeć nawet pomimo tego, że wiemy kim jest i co zrobił.
W filmie postać samego Buffalo Billa potraktowano niezwykle pobieżnie – z książki dowiadujemy się o nim zdecydowanie więcej. Poznajemy jego historię, dzieciństwo oraz to, jak zrodziło się w nim szaleństwo i dlaczego ofiary należały zawsze do kobiet puszystych. Poznajemy też jego motywy – po co mu skóra zamordowanych i jaką rolę w jego dewiacji pełniła matka? Zdobywamy tę wiedzę nie tylko dzięki podpowiedziom Lectera, ale też, a może nawet głównie, dzięki solidnej kryminalistycznej robocie, jaką odwala FBI do spółki z policyjnymi detektywami. I chociaż pewnie teraz to wygląda zupełnie inaczej (książka jest bardzo stara, niedługo stuknie jej 30 lat, więc i techniki kryminalistyczne poszły do przodu), to warto poznać pracę stróżów prawa od kulis.
Warto poznać całą historię, nie tylko jej filmową wersję. Nawet jeśli rzeczywiście Fabryka Snów stworzyła dzieło wybitne, nawet jeśli doskonale wiemy, co się wydarzy, to i tak zagłębienie się w lekturę całość bardzo ubogaci i nie poczujecie się, że straciliście czas.
Jak to “Milczenie owiec” ocenić?
Problem z oceną mam trochę taki, że nie potrafię chyba do niej podejść obiektywnie odrzucając pryzmat filmu. Podczas czytania za każdym razem, kiedy Thomas Harris wspomina o Lecterze widzę Hopkinsa, a kiedy o Clarice to widzę Jodie Foster. Dlatego dzisiaj nie podam Wam oceny punktowej, bo zostanie przekłamana przez moje filmowe wspomnienia.
Uwierzcie mi na słowo, że po “Milczenie owiec” warto sięgnąć. Może w ogóle zacznę proponować do recenzji klasyki?
Co Wy na to? Macie jakieś propozycje?
A poniżej linki do pozostałych recenzentów w #6na1 – możecie sobie poczytać, jak im książka podeszła:
Pan Czyta (głowa i mózg projektu)
Ruda