Czego NIE oglądać w Tajlandii?

 

Ostat­nio Taj­lan­dia to mod­ny temat wśród blą­ge­rów – sie­dzą tam ci duzi i takie malu­chy jak ja (moja waga wła­snie dosta­ła czkaw­ki ze śmie­chu, bo pamię­ta ile wysko­czy­ło, kie­dy ostat­ni raz się spo­tka­li­śmy i maluch nijak nie pasu­je). Może to nowy Egipt będzie? Bo póki co nie gania­ją tam w takiej ilo­ści bro­da­ci miło­śni­cy kóz pre­fe­ru­ją­cy wybu­cho­we roz­ryw­ki. I ponie­waż ci duzi już Wam opo­wie­dzie­li o tym, że na uli­cach dyn­da­ją kable i że wszy­scy kocha­ją kró­la, to ja nie będę się po nich powta­rzał, coby Was nie zanudzić.

Ja Wam dzi­siaj opo­wiem o tym, cze­go NIE oglą­dać w Taj­lan­dii. Tak dla odmiany.

czego nie oglądać w Tajlandii

Los kabel­los de la słupos

 

Taj­lan­dia to kraj kon­tra­stów. Z jed­nej stro­ny mamy wszech­obec­ną bie­dę i lepian­ki zbi­te z bla­chy fali­stej, a z dru­giej prze­pych kró­lew­skich pała­ców i nowo­cze­sne cen­tra han­dlo­we, gdzie na wej­ściu salu­tu­je nam odźwier­ny w wypra­so­wa­nym mun­dur­ku. Jest to też kraj, gdzie każ­dy tury­sta znaj­dzie coś dla sie­bie. Szu­kasz wyci­sze­nia i kon­tak­tu z mniej lub bar­dziej dzi­ką przy­ro­dą? Możesz poga­niać po dżun­gli i przez chwi­lę zoba­czyć na wła­sne oczy jak to jest, kie­dy sil­niej­szy poże­ra słab­sze­go. I nagle zna­ki o tym, że słoń może pode­ptać Twój samo­chód wca­le tak bar­dzo nie śmieszą.

czego nie oglądać w Tajlandii

Pają­kje­bie­dron­kę. Albo jasz­czur­ka żre robala.

 

Napa­leń­cy, któ­rzy naoglą­da­li się “Kac Vegas w Bang­ko­ku” i szu­ka­ją tutaj taniej i nie do koń­ca grzecz­nej roz­ryw­ki też będą zado­wo­le­ni, by nie rzec zaspo­ko­je­ni tym, co ofe­ru­je im noc­ny Bang­kok. Miło­śni­cy kuch­ni poczu­ją się tutaj jak w nie­bie (pisa­łem nie­daw­no o taj­skiej kuch­ni), podob­nie jak i ama­to­rzy wod­nych i pod­wod­nych sza­leństw. War­to tu przy­je­chać, żeby jak naj­wię­cej prze­żyć i zoba­czyć, ale są “atrak­cje”, któ­rych nie pole­cam oglą­dać w Taj­lan­dii. Cze­go? Dla­cze­go? Poczytajcie.

czego nie oglądać w Tajlandii

♫ One night in Bang­kok make­’s a hard man humble ♫

 

Przejażdżka na słoniu czy zdjęcie z tygrysem…

Azja­tyc­ki egzo­tycz­ny kraj, więc wszyst­ko dooko­ła jest inne. Kwiat­ki, drzew­ka i zwie­rząt­ka. I bar­dzo kusi, żeby zoba­czyć jak naj­wię­cej z rze­czy nie­do­stęp­nych u nas. A co jest bar­dziej nie­do­stęp­ne, niż potęż­ne i nie­bez­piecz­ne zwie­rzę­ta – tygry­sy, sło­nie, jado­wi­te węże czy kro­ko­dy­le? Nawet na mojej liście marzeń taka prze­jażdż­ka na trą­bal­skim była zaraz obok jaz­dy na wielbłądzie.

I o ile na gar­ba­tym się prze­je­cha­łem kie­dyś w Egip­cie, to sło­nia odpu­ści­łem pomi­mo tego, że mia­łem jak naj­bar­dziej oka­zję, bo wybra­li­śmy się do Hua Hin Safa­ri, czy­li far­my-hodow­li dzi­kich zwie­rząt. Po pierw­sze cena – 2800 batów za pół­go­dzin­ną prze­jażdż­kę to jak na Taj­lan­dię bar­dzo dużo, ale taki dro­biazg nie powstrzy­mał­by mnie przed speł­nie­niem marze­nia. Powstrzy­mał mnie za to dłu­gi drąg z hakiem na koń­cu, któ­rym kor­nak tego bied­ne­go sło­nia dźgał, co zauwa­ży­łem, kie­dy kil­ka z nich szło nie­da­le­ko, żeby zabrać tury­stów na grzbiet. Obok, w bok­sach sta­ło kil­ka następ­nym na bar­dzo krót­kich łań­cu­chach i nie wyglą­da­ło jakoś szcze­gól­nie radośnie.

czego nie oglądać w Tajlandii

Nie było­by w takim obraz­ku nic złe­go gdy­by nie to, że dosłow­nie pól minu­ty wcze­śniej słoń był dźga­ny wiel­kim kijem z hakiem na końcu…

czego nie oglądać w Tajlandii

Sła­be takie bran­so­let­ki. Poza tym takie pięk­ne zwie­rze nie potrze­bu­je biżuterii…

 

Ale naj­więk­sze wra­że­nie zro­bi­ła na mnie kolej­na “atrak­cja” – zdję­cie z tygry­sem, a nawet z dwo­ma. Debil­ni tury­ści kła­dli się na nich, sia­da­li, robi­li róż­ne dur­ne miny w sty­lu we are the cham­pionsI’m a king of the world. Tygry­sy były tak naćpa­ne jaki­miś pro­cha­mi usy­pia­ją­co-uspo­ka­ja­ją­cy­mi, że nawet oko led­wie otwie­ra­ły. Myślę, że moż­na by im prze­pro­wa­dzić ope­ra­cję na otwar­tym ser­cu i tak by nie zare­ago­wa­ły. Strasz­nie smut­ny to widok, kie­dy tak dum­ne stwo­rze­nia spro­wa­dza się do roli dywa­ni­ka czy maskotki. 

czego nie oglądać w Tajlandii

Czyż to nie roz­dzie­ra­ją­cy ser­ce widok? I jesz­cze ten łańcuch…

czego nie oglądać w Tajlandii

Widzi­cie te kable pod napię­ciem? Cie­ka­we, czy zamro­czo­ny pro­cha­mi tygrys czę­sto się od nich odbija?

 

Ale sko­ro jest popyt, to jest i podaż, więc moi dro­dzy – jeśli kie­dy­kol­wiek będzie­cie w Taj­lan­dii, albo innych kra­jach, gdzie na tury­stów cze­ka taka “atrak­cja”, to nie przy­kła­daj­cie swo­jej ręki do cier­pie­nia tych zwie­rząt. Ja wiem, że one nie pła­cą podat­ków, a my ludzie jeste­śmy pana­mi stwo­rze­nia, ale nie bądź­my pana­mi-idio­ta­mi bez ser­ca, ok? Jak już musi­cie, to sobie zrób­cie zdję­cie z takim sło­ni­kiem, o!

czego nie oglądać w Tajlandii

Taki sło­nik chy­ba nie cier­pi, prawda?

 

PING PONG SHOW

Oo moi dro­dzy, cięż­ki temat. Cięż­ki z dwóch powo­dów, a może nawet trzech.

Po pierw­sze cięż­ki dla­te­go, że sam ping pong show nie widzia­łem. Ale wie­dzia­łem co to jest, w prze­ci­wień­stwie do dwóch face­tów z moje­go tur­nu­su, któ­rzy przy­je­cha­li się zaba­wić, nie wie­dzie­li co to takie­go i dali się nacią­gnąć. I nie było takiej siły, któ­ra by mnie zacią­gnę­ła. Więc to będzie rela­cja z dru­giej ręki.

Po dru­gie cięż­ki dla­te­go, że owi pano­wie zoba­czy­li coś, co spo­wo­do­wa­ło u nich ogrom­ną trau­mę, bo za każ­dym razem kie­dy ich o ping pong show pyta­li­śmy, to dziw­nie łapa­li powie­trze, mie­li roz­bie­ga­ne oczka, ręką bez­wied­nie szu­ka­li szklan­ki wód­ki i za każ­dym razem mówi­li coś inne­go, a w rze­czach, któ­re już sły­sze­li­śmy zmie­nia­ły się szcze­gó­ły. Czy­li bar­dzo, ale to bar­dzo chcie­li wyrzu­cić to dra­ma­tycz­ne wspo­mnie­nie z pamię­ci i zepchnąć je w odmę­ty pod­świa­do­mo­ści i nie­by­tu. W port­fe­lu też im uby­ło chy­ba bar­dzo, bo bie­ga­li cały ranek w poszu­ki­wa­niu kantoru.

Po trze­cie cięż­ki dla­te­go, że pod karą spusz­cze­nia tęgie­go wpier­do­lu i zabra­nia wszyst­kie­go włącz­nie ze zło­ty­mi zęba­mi i pla­ty­no­wy­mi wstaw­ka­mi w kościach nie wol­no pod­czas ping pong show robić zdjęć czy nagry­wać video. A to ozna­cza, że musi­cie sobie sami uru­cho­mić wyobraź­nię i niech dobry Bodziu w nie­bie­siech ma w opie­ce tych, któ­rzy mają ją bar­dzo pla­stycz­ną. Ja nie­ste­ty kur­wa mam.

Taj­lan­dia to kraj, gdzie wie­lu face­tów (czy­taj sta­rych boga­tych pier­dzie­li na via­grze) jedzie sobie mówiąc kolo­kwial­nie zaru­chać. Jest podob­no tanio, Taj­ki są podob­no nie­złe w te kloc­ki i jest to podob­no przy­jem­ne. Nie wiem, nie znam się, zaro­bio­ny jestem, ale tych dwóch powyż­szych panów za to jak naj­bar­dziej przy­je­cha­ło spró­bo­wać. Do tego stop­nia, że jak poszli­śmy wie­czo­rem na Khao San, to goście znik­nę­li i poja­wi­li się nad ranem w hote­lu w sta­nie zaawan­so­wa­ne­go upodle­nia i zmę­cze­nia życiem. Opo­wia­da­li cie­ka­we rze­czy, włącz­nie z nacię­ciem się na lady­boya, ale widać było im mało wra­żeń, bo w dru­gą noc posta­no­wi­li zaj­rzeć na jesz­cze bar­dziej ciem­ną stro­nę Bang­ko­ku. A wie­cie co się dzie­je, kie­dy patrzy­cie w ciem­ność? Ciem­ność spo­glą­da na Was…

Tutaj zaczy­na się opo­wieść z dru­giej ręki. Pano­wie poga­da­li z kie­row­cą tuk-tuka, któ­ry obie­cu­jąc bum-bum i nie­za­po­mnia­ne wra­że­nia zawiózł ich na Pat­pong, czy­li taką ich­nią dziel­ni­cę czer­wo­nych latar­ni, sie­dli­sko grze­chu, roz­pu­sty i cho­rób wene­rycz­nych. Tam sobie weszli do nie­wiel­kie­go loka­lu z nie­wiel­ką scen­ką i rur­ka­mi, gdzie zaraz przy­sia­dło się kil­ka Tajek, któ­re zamó­wi­ły chło­pa­kom i sobie drin­ki. Tric­ky part – do takich loka­li wjazd jest za fri­ko, ale pierw­szy drink kosz­tu­je koło stó­wy. Jak­byś nie wie­dział, pła­cisz też za drin­ki tych wszyst­kich miłych pań, któ­re Cię obsia­dły. Na szczę­ście już tro­chę mniej. Ale kto boga­te­mu zabroni?

Tutaj zaczy­na się moja rekon­struk­cja wyda­rzeń, bo od tego miej­sca chło­pa­ki strasz­nie się mota­li w zezna­niach i wyka­zy­wa­li ozna­ki Zespo­łu Stre­su Poura­zo­we­go. Na sce­nę wla­zła pra­wie naga Taj­ka, któ­ra deli­kat­nie mówiąc cza­sy świet­no­ści ma już daw­no za sobą i zaczę­ła się gibać. W pew­nym momen­cie się giba­nia wycią­gnę­ła z sie­bie sznu­rek – tu zezna­nia się róż­nią, bo jeden mówił, że 20 metrów, dru­gi, że 25, ale ja i tak uwa­żam to za rów­nie impo­nu­ją­ce, co obrzy­dli­we. Skąd dokład­nie go wycią­gnę­ła, to sobie dośpie­waj­cie. Pra­nia bym potem na tym nie powiesił.

Potem zachcia­ło jej się palić i tutaj zno­wu zezna­nia się lek­ko roz­jeż­dża­ją – o ile obaj tak samo wska­za­li miej­sce, w któ­re nasza magicz­ka od sznur­ka wsa­dzi­ła sobie papie­ro­sa, to już róż­nią się odno­śnie tego, kogo popro­si­ła o ogień. W każ­dym bądź razie jeden z nich na dru­gi dzień palił mniej, niż wcze­śniej – może to jest meto­da, żeby rzu­cić? Po wal­nię­ciu kil­ku masz­ków kobie­cie zachcia­ło się pić, więc opróż­ni­ła pusz­kę coli czu­le obła­pia­jąc je war­ga­mi. Nie usta­mi. War­ga­mi. Na szczę­ście jej się nie odbiło.

No i crème de la crème, czy­li piłecz­ki ping­pon­go­we w akcji. Nasza magicz­ka naj­pierw je sobie zassa­ła ze szklan­ki, a potem po zro­bie­niu kil­ku kółek po sce­nie je do tej szklan­ki zwró­ci­ła – tu zno­wu mam nie­spój­ność, bo według jed­ne­go z colą, a według dru­gie­go bez. Ale naj­lep­sze przy­szło potem – kobie­ta wzię­ła sobie rur­kę, wsa­dzi­ła tam, skąd wycią­gnę­ła sznu­rek i zaczę­ła strze­lać piłecz­ka­mi do celu. A celem były balo­ni­ki. Któ­re ktoś trzy­mał. I sądząc po reak­cjach obron­nych orga­ni­zmu kole­si z tur­nu­su pod­czas opo­wia­da­nia, te balo­ni­ki trzy­ma­li oni. Podob­no kobie­ta mia­ła sku­tecz­ność jak Chris Kyle, ale może któ­ryś nie­chcą­cy dostał w gło­wę albo w zęby i stąd ta trau­ma? Tak czy siak wie­cie jak to jest – czło­wiek strze­la, a Pan Bóg piłecz­ki nosi…

Po tych wszyst­kich sztucz­kach chy­ba poczu­ła się jak gwiaz­da, bo wsa­dzi­ła sobie dłu­go­pis i dała kil­ka auto­gra­fów, a nawet nary­so­wa­ła laur­kę z napi­sem “Welco­me to Bang­kok”. Tro­chę podob­no kośla­we sta­wia­ła lite­ry, ale to się nie ma co dzi­wić – pew­nie bar­dzo się sku­pia­ła na tym, żeby nie zalać colą kar­tek. Nie­ste­ty, ani jed­ne­mu, ani dru­gie­mu się taka kar­tecz­ka cen­na nie tra­fi­ła. Ale jak trze­ba było wypeł­nić drucz­ki mel­dun­ko­we w hote­lu, to bar­dzo podejrz­li­wie patrzy­li na dłu­go­pis z obwą­chi­wa­niem włącznie.

Podob­no być w Taj­lan­dii i nie zoba­czyć ping pong show, to jak być w Lon­dy­nie i nie zoba­czyć Wie­ży Eif­fla. Ja jed­na­ko­woż spa­so­wa­łem i nie mam poczu­cia stra­ty. O ile zwie­rzę­ta w klat­kach wpły­wu na swój los nie mają, to wyda­je mi się, że laski od ping pong show i numer­ków za kil­ka­set bah­tów mniej wię­cej same o swo­im losie decy­du­ją. A od Cie­bie, dro­gi tury­sto zale­ży, któ­re z tych wąt­pli­wych atrak­cji wspo­mo­żesz brzę­czą­cym gro­si­wem. Jest popyt, jest i podaż. Takie są pra­wa rynku.

Ale ja oso­bi­ście z egzo­tycz­nych roz­ry­wek wola­łem odwie­dzić CALYPSO i zoba­czyć LADY BOY SHOW. Tym bar­dziej, że wystę­pu­je tam na żywo Bey­on­ce i Elvis.

Nie wie­rzy­cie? To popatrzcie.

 

 PS. Zdję­cie roba­la w pasz­czy zła zro­bi­ła Domi­ni­ka vel “kole­żan­ka Mał­go­sia”, z któ­rą wspól­nie zdo­by­wa­li­śmy dżun­glę. Dzię­ki Miśka.

 


About Jacek eM

view all posts

Mąż, ojciec i projektant wnętrz. Fotograf-amator i wannabe bloger. Właściciel niewyparzonego jęzora i poczucia humoru w stylu noir. No i na wieczystej diecie...

Close