Bez zbędnego przedłużania i niepotrzebnych spojlerów odpowiedź brzmi:
WSZĘDZIE!
Ale jeśli temat trochę rozwinąć, to tak nie do końca. Dlatego dam Wam kilka rad jak się kulinarnie poruszać po Tajlandii. Absolutnie jakimś wielkim ekspertem nie jestem, ale siedzę tu już drugi tydzień i zdążyłem załapać reguły. Nie zdążyłem tez załapać sraczki ani zatrucia pokarmowego, więc chyba jestem wiarygodny. Albo mam żelbetowy żołądek, co też nie jest wykluczone.
Nie znam się totalnie na zróżnicowanej kuchni regionów morskich pozostających w kontrapunkcie do surowej kuchni regionów górzystych. Ale my o jedzeniu mówimy, a nie o gastro-pierdololo w stylu kreowania smaków i besos, prawda?
1. Unikaj ĄĘ restauracji i żarcia hotelowego.
Jedyne jedzenie, jakie zjadłem w Tajlandii i nie było dobre (tzn. nie było niedobre, ale nie było też dobre – kumacie różnicę?), to były hotelowe śniadania. Restaurację zaliczyłem jedną, z owocami morza i drugą przy okazji rewii lady-boyów (o czym będzie niedługo). Niedobre to nie było, wręcz przeciwnie, ale za to drogie jak cholera. Pewnie dlatego, że zjedzone na normalnych talerzach, a nie na styropianowych tackach. Poza tym różnic brak. A jeśli tak, to po co przepłacać, jak mawia słynna polska reklama? No, chyba, że masz parcie na obrusy i srebrną zastawę, wtedy śmiało – poczujesz pełność żołądka i lekkość portfela.

Restauracyjne jedzonko, pięknie podane, ale na mieście za tyle jadłbym przez tydzień.

Obrusy? Są! Prawdziwe talerze? Są! Dziura w portfelu jest? JEST!
2. Jedz tam, gdzie lokalsi.
Uwierz mi, nie strujesz się, nawet jeśli na widok lokalnej żarłodajni inspektor sanepidu dostałby skurczu przedsionków i tiku nerwowego małżowin usznych. A pojesz za nieduże pieniądze i do tego bardzo smacznie. Generalnie jeśli za porcję liczą więcej, niż 100 bahtów (10 bahtów ≈ 1 PLN), to przepłacasz i zmień lokal (chyba, ze to jakieś homary albo inne wykwintne paskudy – to kosztuje niestety wszędzie). Zresztą – w Tajlandii czy zjesz z wózka, z łódki, czy w knajpce na ulicy, to zawsze dają jeść dobrze, świeżo i ostro. A właśnie…

Khao San Road w Bangkoku – tutaj za nieduże pieniądze się najesz, ubierzesz i jeszcze złapiesz tuktuka na jakieś laski i ping pong show.

A z udki to dobre panie? Dobre, dobre!

Kolorowy ryż? Kolorowy makaron? Czemu nie?

Smażona banana z łódki? A kto bogatemu zabroni?

Co?? Hamburgera??
3. Nigdy nie zamawiaj spicy!!
W Tajlandii wszystko jest spicy z definicji, ale jak sobie ekstra zażyczysz, to Ci tak dowalą z ostrością, że dzisiaj przy jedzeniu zjara Ci kubki smakowe na górze, a jutro na kiblu zjara Ci rurę na dole. Teraz już wiem, dlaczego w Tajlandii kible urządzone są na sposób amerykański, czyli masz muszlę pełną wody, do której sobie radośnie plumkasz to, co wytworzył Twój układ pokarmowy. Bez tego przejarałoby glazurę.

Kurwa, mnie nikt nie ostrzegł…
4. Nie przejmuj się, jeśli nie wiesz co zamawiasz.
Tajowie zwłaszcza deko starsi nie bardzo kumają w lengłidżu, a w kwestiach tłumaczenia tępemu białasowi zawiłości rodzinnej receptury to już w ogóle, więc zapomnij, że się dowiesz co zjesz. Najlepiej pokaż palcem. To działa zawsze. I zawsze jest dobre.

To z lewej good? Good! To biorę!

A to tutaj to mienso? Bierę!!
5. Koniecznie spróbuj owoców.
Podobno tutaj jest inna flora bakteryjna i nie zaleca się jeść owoców, ale ja to mam głęboko w dupie, bo są pyszne. Do tego jest ich ogromny wybór. Do tego są świeżutkie, dopiero co obierane. Do tego są takie, których w Polsce nie ma albo są pieruńsko drogie. Do tego owoce to witaminy i cukry proste, więc nie świruj, tylko wpylaj. A jak jeszcze Ci to zmiksują w pyszne smoothie, to mucha nie siada. Aha, taki proTIP – raczej nie kupuj gotowych i spakowanych na tackach, bo podobno to są te starsze z poodkrajanymi zepsutymi kawałkami – najlepiej wybierz sobie świeży i niech Ci obiorą.

Nie przejmuj się, jeśli nie do końca wiesz, co jesz – i tak będzie dobre.

Serio, jeśli rozpoznajesz coś poza bananami, to jestem pod wrażeniem…
6. (nie)koniecznie spróbuj duriana.
Czy jest ktoś, kto nie wie co to jest durian? No dobra, opuśćcie ręce. Durian to taki owoc – bardzo w Azji ceniony z uwagi na smak. Nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie to, że śmierdzi on jak pała renifera. A nawet pewnie bardziej – ja osobiście opisałbym jego zapach tak:
Byłem kiedyś w Malborku, gdzie przewodniczka pokazała nam zamkowy kibelek – taka nieduża baszta z dziurą w podłodze, gdzie waliło się klocka, który następnie spadał sobie do fosy i płynął w świat nieść krzyżacką myśl techniczno-wodociągową. Ale w zimie fosa zamarzała i te wszystkie rycerskie stolce spadając na lód tworzyły malowniczą zamarzniętą piramidkę, która czekała sobie do wiosennego słonka, żeby się rozpuścić i roztoczyć wokół woń rozpadu i zepsucia. I teraz wyobraź sobie taką gównianą kulkę wsadzoną do takiej fest starej skarpety.
Tak mniej więcej śmierdzi durian (nic dziwnego, że nie można go przewozić samolotem, a nawet windą). Ale jak masz katar, to w smaku przypomina lekko skrzyżowanie waniliowego mydła z galaretką malinową. Można sobie darować i zamiast tego spróbować smoczego owocu albo świeżutkiego mango. Tym bardziej, że lokalsi liczą duriana kilka razy drożej, niż inne owoce.

Durian – niesamowite wrażenia organoleptyczne w pakiecie.
7. Koniecznie spróbuj owoców morza…
…nawet jak wyglądają jakby alien zgwałcił predatora. Nawet jak nie wiesz, co to tak naprawdę jest. Ani jak to jeść. Na pewno będzie pyszne. I na pewno się nie strujesz.

No nie do końca to wygląda jak istota z planety Ziemia…

…ale to wcale nie znaczy, że nie chcą być kochane.

Potrafisz nazwać choć trzy z tych stworzeń?
8. Koniecznie spróbuj tajskich słodkości.
Chociaż często są niesamowicie słodkie. Dziwne pączki wyglądające jak kulki, kokosowe pankejki wyglądające jak kulki, kokosowe lody w kulkach, owocowe szejki, naleśniki z jajkiem i bananem, banany smażone, ryżowe ciasteczka – jest tego mnóstwo, a wszystko pycha. I nie wszystko w kulkach.

Kokosowe gofry, dziwne naleśniki z nadzieniem bananowo-jajecznym i naleśnikowe lody ulubione przez mojego Pana Tymońskiego.

Kokosowe lody – z orzeszkami, papają, fioletowym słodkim ryżem i czerwoną fasolką na słodko. Dziwne, nie?

Środkowy i prawy – kokosowe pączko-pankejki nieprzyzwoicie pyszne. A po prawej zagadka – z czym są te pączki? Dla ułatwienia dodam, że polane są ketchupem i majonezem, a posypane wodorostami.

Przepyszne suszone i smażone owoce czy ciasteczka.
9. (nie)koniecznie spróbuj robali, skorpionów czy pająków.
Wiadomo, że w kuchni azjatyckiej żadne żyjątko nie może czuć się bezpieczne, ale tak naprawdę to atrakcja dla turystów, którzy płacą słono w batach za możliwość wyrzygania się po zjedzeniu skorpiona. Albo za zrobienie z nim zdjęcia i wrzucenie na fejsa. A potem oczywiście wyplucie, bo o ile szarańcza jeszcze daje radę, to skorpion jest niedobry. Pająk kosztuje 500 batów – darowałem sobie.

Dacie wiarę, że cwaniaczki za samo zrobienie zdjęcia śpiewają sobie 10 batów? Pewnie więcej trzepią na zdjęciach, niż na samych robalach.
10. Uważaj przy jedzeniu mięcha w kawałkach.
Tajowie nie zawracają sobie głowy tak prozaiczną czynnością, jak oddzielanie mięcha od kości – kroją tasakami wszystko i wrzucają jak leci. Więc jeśli nie chcesz potem dać zarobić dentyście na złamanym zębie, to gryź i żuj z należytą uwagą.

A potem to mięsko tym tasakiem ciach ciach i do miseczki…
11. KFC, Burger King czy MCDonald’s to tutaj mega wypas
Serio – jedyne żarcie droższe niż w Polsce. Ale odpowiedz sobie na jedno, zajebiście ważne pytanie – czy przyjechałeś do Tajlandii jeść w fastfoodowych sieciówkach??

Jak widać po cenach 2 for U za 5,50 PLN to nie jest.
To by było tyle z moich rad – nawet jeśli nie planujecie wyprawy do Tajlandii, to zawsze możecie popatrzeć na zdjęcia. A jeśli jednak niedługo się wybieracie, to zapamiętajcie sobie, co wujek poradził, bo może to Wam uratować gatki, a daleko od domu ciężko z praniem, prawda?