Prawda jest taka, proszę Państwa, że jeśli ktoś znika z netu, to nikogo to nie obchodzi. Bo w tym zalewie codziennych informacji, tych piknięć fejsbukowych, dzwonków messengerowych czy Instagramowych popiskiwań nie ma czasu i miejsca na kogoś, kogo… nie ma. Normalne to i zrozumiałe, bo jak tu się przejmować czyimś nieistnieniem, prawda?
Absolutnie nie płaczę tutaj, że jestem niedocenionym blągerem i weźcie mnie i kochajcie. Nie, zupełnie nie o to mi chodzi (choć wiecie, kochać mnie możecie i tak). Chodzi o to, że na takim nieistnieniu ostatnio przyłapuję sam siebie. Niby coś tam wrzucam, nawet w miarę regularnie na fejsa. Niby coś tam wrzucam, już dużo mniej regularnie na Instagrama. Ale na blogu coś nowego pojawia się ostatnio raczej rzadko, niż często. A na pewno nie tak często, jakbym chciał. I tak się zastanawiam, czy istnieć dalej, czy niekoniecznie.
Wypalenie. Chyba.
Mam dobre 50–70 pozaczynanych tekstów, notatek, śmiesznych cytatów czy innych materiałów, które mógłbym rozwinąć i zrobić z nich wpis. Gdybym ciągle miał to coś, co mi pozwala z tych dobrych 50–70 pozaczynanych tekstów, notatek, śmiesznych cytatów czy innych materiałów ten wpis skończyć. Patrzę, czytam, niby wiem, co chciałem w tym wpisie umieścić, jak poskładać zdania do kupy, żeby miały Wam dostarczyć albo rozrywki i heheszków, albo chwili zamyślenia i jakoś nie idzie dalej. Słowa nie wychodzą spod pióra, a o zdaniach czy akapitach to już w ogóle zapomnij. Może jakbym piórem pisał, to by się coś urodziło, bo klawiatura wenie nie sprzyja?
Miałem taki sobie rytuał – wracałem z pracy, ogarniałem trochę się, a trochę dom i dzieciarnię, trochę poklepałem MałąŻonkę po przezgrabnej pupci. A potem, kiedy dzieciarnia szła spać, zalegałem z laptopem na wyrku i pisałem tekst, który potem wrzucałem Wam do poczytania. Czasami wrzucałem od razu w środku nocy, czasami na drugi dzień rano, kiedy trochę się przespałem z tematem i mogłem go obejrzeć zaspanym co prawda, ale jednak świeżym okiem. A ostatnio wszystko w zasadzie wygląda tak samo do momentu “i pisałem coś”. Bo od tego momentu ostatnio coś nie działa. Włączam NETFLIXA (niech będzie przeklęty), albo taką durnowatą gierkę o bronieniu bazy przez atakującymi dinozaurami (niech będzie przeklęta – KLIKASZ NA WŁASNE RYZYKO). Albo, co już w ogóle kwalifikuje się chyba do leczenia – dzielę sobie ekran lapka na pół i na jednej połówce mam jedno, a na drugiej drugie. Mądre to, nie?
Mam tez wrażenie, że w pisaniu bloga coraz mniej mam czasu na pisanie, a coraz więcej zabiera mi go ogarnianie całej reszty, z mediami socjalnymi włącznie. Do tego po ostatnim BCP mam przeświadczenie graniczące z pewnością, że kompletnie nie wiem jak to robić, bo nie umiem w SEO, sprzedaż, marketing i markę obok bloga – po prostu nie ogarniam tej całej otoczki i chyba mnie to delikatnie dołuje, wysysając jednocześnie ze łba esencję tego czegoś, co się na dobry tekst przekłada. I że mogę sobie pisać do usranej śmierci, ale i tak nic z tego konkretnego w postaci szeleszczącej mamony nie wyniknie. Niby niekoniecznie mi na tym zależy, ale z drugiej strony bardzo bym chciał.
A może to kwestia ciepłości na dworze (dla Krakusów na polu), która mnie aż kusi, żeby w domu nie siedzieć? Ale z drugiej strony jak już w tym domu jestem, to też nie mam parcia na wyjście na dwór (dla Krakusów na pole). Low energy, jak w moim smarciku w drugiej połowie dnia. Braki energetyczne na duszy i na ciele.
Padłeś? Powstań i zapierdalaj!!
I wiecie co jest śmieszne? Że ja wcale nie piszę tego tekstu po to, żeby w komentarzach czytać “stary, to minie”, “nie przejmuj się – odpoczniesz i do boju”. Piszę to, żeby sam sobie dać kopa w dupę, zanim stanę się dla Was i dla siebie samego najbardziej liczną kategorią blogera – blogerem niepisząco-nieistniejącym, o którym nikt nie pamięta i który nikogo nie obchodzi. Bo są chwile, kiedy to bat świszczący nad dupą działa lepiej, niż słodka marchewka. Więc dzisiaj się wystawiam i można mnie kopać.
No bo kurna to już drugi miesiąc!!
Ile można?!?!