Długi majowy weekend nie odstraszył blogerów z projektu #6na1 od zrecenzowania dla Was kolejnej książki. Co prawda trochę się tym weekendem rozleniwiliśmy i dlatego dzisiejsza recenzja pojawia się z lekkim opóźnieniem, ale jesteśmy jak ta włoska kolej – dojedziemy zawsze, a kwestię na kiedy? pozostawmy na boku. Dodatkowo troszkę nam się zmienia skład ekipy, więc śledźcie nas uważnie, bo dochodzą nowe twarze, a niektóre ubywają. Panta rhei, jak to mawiają Szwedzi. Dzisiaj przed nasze oczy trafiła powieść “Dom na skraju nocy”, której autorką jest Catherine Banner.
W opisie wydawnictwa na temat fabuły czytamy:
Porywająca saga rodzinna. Cztery pokolenia, miłość i tajemnice, których świadkiem jest tylko urzekająca mała wyspa.
Wygląda jak idealna książka dla mnie, nie?
W głębi ducha spodziewałem się po prostu babskiego pierdololo o głębokich, hipnotyzujących oczach i rozchełstanej koszuli na muskularnej piersi w stylu Harlequinów czy tasiemców Margit Sandemo. Nie śmiejcie się, kiedyś “Sagę o ludziach lodu” pochłaniałem jak gimbus filmiki na redtube i dopiero w okolicy dwudziestego któregoś tomu stwierdziłem, że jednak już chyba basta. Z obowiązku niejako skończyłem ją całą, ale od tamtej pory, kiedy słyszę w jednym zdaniu “saga rodzinna” i “tajemnica”, to mam przed oczami losy Tengela i jego potomków, a w głowie gotowy opis – “nudne, długie, przesłodzone i przegięte”.
A jak to wyszło u Catherine Banner? Szok i niedowierzanie, ale książka mi się podobała. To znaczy nie zostanę fanem na całe życie, ale mogę z czystym sumieniem polecić do czytania. A już kobietom szczególnie, bo raczej to one są powieści targetem. Może ja miałem jakiś taki majówkowo refleksyjny nastrój, że mi też wybitnie podeszła i innym facetom nie podejdzie? Nie wiem, ciężko powiedzieć. Tak czy siak mogę śmiało powiedzieć, że nie straciłem czasu na jakieś babskie historyjki, tylko przeczytałem książkę barwnie napisaną i ciekawą, ale przede wszystkim jakąś taką ciepłą i krzepiącą. Czy wciągającą? Na pewno, choć ja dalej wolę lektury spod znaku miecza i laserowego blastera.
Co my tu mamy?
Ano jako się wyżej rzekło, mamy sagę rodzinną, która rozpoczyna swój bieg, kiedy na maleńką włoską wyspę Castellamare, zamieszkaną przez około tysiąc osób, w poszukiwaniu pracy przybywa florencki lekarz Amedeo Esposito, znajda i sierota. Z racji tego, że wyspę po pierwsze zamieszkuje niewielka społeczność, a po drugie jest ona dość znacznie oddalona od stałego lądu, to każdy się tutaj zna i wszyscy wiedzą wszystko o sobie nawzajem. I ta małomiasteczkowa atmosfera dodatkowo we włoskich klimatach ma według mnie ogromny wpływ na odbiór książki – mieszkańcy są zdani na siebie, więc siłą rzeczy więzi społeczne i międzyludzkie są tu bardzo silne, a dodatkowo są one szczere, zarówno jeśli chodzi o sympatię, jak i animozje. Życie toczy się swoim tempem przerywanym przez coroczne uroczystości ku czci patronki wyspy św. Agaty. Mam wrażenie, że książka opisuje to życie jakby lekko naginając rzeczywistość in plus, ale wcale to mocno nie przeszkadza, a wręcz przeciwnie – dodaje całości swoistego uroku. Jeśli dodatkowo lubisz śródziemnomorskie klimaty, to Castellamare skradnie Twoje serce i zapragniecie sami napić się limoncello na obrośniętym zielenią tarasie.
Śledzimy losy rodziny Esposito na przestrzeni czterech pokoleń, które związały swój los z tytułowym Domem na Skraju Nocy – przez miejscowych uważanym za przeklęty, ale nie powstrzymało to Amadeo przed tym, żeby zamienić go w bar i tu rozpocząć sagę rodzinną. Pomimo tego, że cała powieść pełna jest typowo babskich elementów, czyli romansów, miłości, nienawiści, nieślubnych dzieci i tego wszystkiego, co można obejrzeć w brazylijskich telenowelach, dodatkowo jeszcze wzbogaconych o elementy magii i starożytnych klątw. Są żony, kochanki, nieślubne dzieci, rozstania czy powroty i to wszystko owiewane przez nieodzowne wichry namiętności. Widzicie typowego faceta w dresach i z piwem w ręku czytającego coś takiego?
Ale wiecie co? Mnie, facetowi zupełnie to nie przeszkadzało. Ogromną rolę odgrywa tu język, jakim cała powieść jest napisana – barwny, przystępny i wcale nie przesłodzony, pomimo podobnej tematyki nie czułem tych wspomnianych telenowel. Bardzo dużo daje to, że losy osób przewijających się na kartach powieści osadzone są w prawdziwych ramach historycznych i obyczajowych – są wojny pierwsza i druga, recesja, początki faszyzmu we Włoszech, ale też kryzysy czy problemy dnia codziennego, z którymi każdy z nas ma styczność każdego dnia. To właśnie język sprawia, że nie ziewamy czytając o rzeczach zwyczajnych, tylko zaczynamy się z bohaterami utożsamiać, bo stają się przez to bardziej ludzcy.
Mam problem z oceną…
Mam problem, bo z rozkoszą potraktowałbym “Dom na skraju nocy” jak takie sobie babskie czytadło w śródziemnomorskich klimatach dla kur domowych, bo teraz na takie klimaty moda – wszyscy latają do Grecji czy Włoch na all inclusive i w grudniu tęsknią za latem w ciepłych krajach. Zrypać, że słabe, że babskie i że jak ja czas zmarnowałem straszliwie czytając.
Ale nie. Podobało mi się. To bardzo dobrze i doskonałym językiem napisana powieść. Z klimatem, z ciekawymi historiami, z barwnymi i pełnokrwistymi postaciami, których losy śledzisz w zależności od płci – z wypiekami na przypudrowanej twarzy albo po prostu z zainteresowaniem. Ja może nie poczułem na twarzy płatków z kwiatów bugenwilli czy smaku limoncello, ale ja jestem gruboskórnym facetem. Płeć wrażliwsza na pewno zanurzy się w tę powieść z zachwytem.
Polecam, zdecydowanie polecam, choć sam nie jestem w stanie tak konkretnie powiedzieć, dlaczego mi się podobała.
Język: 4,5÷5
Emocje: 4⁄5
Pomysł: 4⁄5
Akcja: 4⁄5
A poniżej linki do pozostałych recenzentów w #6na1 – możecie sobie poczytać, jak im książka podeszła:
Pan Czyta
Ruda