Ostatnio jakoś napływ imprez, co po pierwsze powoduje mój praktycznie coweekendowy odpływ w offline, a po drugie szwendolę się po różnych nowych miejscach, o których warto napisać (tak BTW – widzieliście już moją nowiutką i wypasioną SZWENDOMAPKĘ, na której różnokolorowe szpileczki pokazują, gdzie się szwendolę? Niee? To to już mi tu na prawo klik i paczajcie, jakie to fajne). Ale niestety ma to ciemną stronę medalu – w weekendy zazwyczaj powstają nowe wpisy, bo w tygodniu się pracuje się, coby na te weekendy mieć za co się szwendolić. A jak wujek leci w offline i poznaje te wszystkie nowe miejsca, to jak ma pisać?
Ale załóżmy, że już mniej więcej mam poogarniane i nawet zaczynam słyszeć uszami duszy szum skrzydeł muzy-natchniuzy, więc za czas jakiś nie będę szedł na łatwiznę z recenzjami np. knajpek, tylko coś napisze mądrego. Ale to niedługo, bo na razie na tapetę bierzemy przyjemną knajpkę ELIPTIC we Wrocławiu, a konkretniej w mniej więcej nowopostawionych Promenadach Wrocławskich.
Był to akurat dzień powrotu z wesela, na którym balowaliśmy rodzinnie do niedzielnego poranka nad Zalewem Zegrzyńskim, jedząc, pijąc, lulek nie paląc, ale tańce, hulanki i swawole były. Dodatkowo był piękny widok z tarasu…
…o jedzeniu tak trochę dziwnie pisać, że było piękne, ale… było – m.in. domowe ciasta, smażone na miejscu na prawdziwym ogniu racuchy z jabłkami i konfiturą ze śliwki oraz wielce efektowny 1,5‑metrowy chleb z dedykacją.
Piękna była też Panna Młoda (ale to tak sza, bo Mąż świeży w ryj dać może dać, a MałaŻonka mi poprawi) oraz Pani Matka w kolorze bahama yellow. Pięknie się też bawiliśmy, bo i grali pięknie, nic więc dziwnego, że spać poszliśmy już, kiedy pierwszy kury zaczynały otwierać leniwie oko. Przy windzie okazało się, że w tym samym hotelu śpią Hell’s Angels, którzy też nad ranem zjechali ze swojego zlotu. Jeden z nich przejawiał wielką ochotę albo na MałąŻonkę, albo pudełko ciastek poweselnych, które trzymała w zgrabnej rączce. Bardzo sympatyczny starszy pan. I motor miał fajny też. To ten środkowy. Z niebieskimi czachami.
Na drugi dzień jakoś tak nie pospaliśmy. Moje dziecię młodsze mianowicie ma coś zepsute w głowie i w każdy, dosłownie W KAŻDY wolny dzień wstaje gdzieś tak przed 7:00. Oczywiście w dni pracujące trzeba go siłą zwlekać z wyra, żeby zdążyć do pećkola na 8:30. W sumie, to nie pamiętam, kiedy nam się to udało… Nie powinno więc nikogo dziwić, że kiedy poszliśmy na spacerek, to w objęcia me czułe wpadła ławka i tak chwilę sobie razem pobyliśmy.
Wszystko, co piękne, kiedyś się kończy i moja drzemka przy plaży również. Zapakowaliśmy się do autka, przemyciliśmy ciastka, żeby ich nasz znajomy harleyowiec nie namierzył i jakieś 3,5 godziny później minęliśmy tablicę Wrocław. Po drodze okazało się, że mamy na Promenadach Wrocławskich coś do załatwienia, oraz po drugie zgłodnieliśmy bardzo. Po trzecie oczywiście Tymońskiemu zachciało się straszliwie do kibelka i tak to właśnie wylądowaliśmy w ELIPTIC.
Załatwiliśmy, co było do pozałatwiania i zasiedliśmy przy stoliku, gdzie przesympatyczna Kelnerka przyniosła nam karty, doradziła i przyjęła zamówienie. Tymońskiemu się ubździły nie wiedzieć czemu hot-dogi i nie chciał nic innego. Musieliśmy przeprowadzić wywiad środowiskowy oraz wznieść się na wyżyny manipulacji, żeby poczuł smaka na spaghetti. Ale niestety, kiedy się okazało, że zawierają żywe pomidorki, zioła oraz nie zawierają mięsa, to opcja upadła. W zamian za to wskoczyła lazania. Oczywiście Młody nie wiedział co to, ale po odpowiedniej ściemie, że to taki makaron z sosem i mięskiem mielonym (w sumie to nie ściema), dał się przekonać.
Pani Matka profilaktycznie zamówiła sobie zestaw dziecięcy, czyli poniewieranego kurczaka, frytki i surówka przewidując, całkiem słusznie, jak się potem okazało, że Młody nieznanej potrawy nawet nie zechce tknąć widelcem. Ja poczułem smaka na burgera, a Misior oczywiście też, bo to kawał chłopa z gatunku tych mięsożernych. Do tego świeżo wyciskane soczki oraz cola (tak, wiem, to niezdrowe, ale cóż za smak miałoby życie bez drobnych grzeszków?).
Czekaliśmy jakieś kilkanaście minut, więc całkiem w porządku. W lokalu było bardzo mało ludzi, choć pora była niedzielno-obiadowa. Bardzo sympatyczna Kelnerka podała nam nakrycia i picie, ale nie dostaliśmy żadnych czekadełek. To niby nie fakap, ale zawsze tak sympatyczniej rozruszać szczęki przed główną akcją. Soczki ze świeżo wyciskanych owoców przepyszne, ale tutaj chyba się nie da nic zepsuć.
Zgodnie z przewidywaniami Tymoński zrobił z Mamą machniom i dorwał się do kuraka, a MałejŻonce trafiła się lazania. My dostaliśmy swoje burgery z frytkami i dwoma sosami – BBQ i… no właśnie. Była papryka, cebulka i to wszystko kwaśne, octowe. O ile BBQ rewelacyjny, to ten drugi totalnie nam nie pasował. Za to frytki świetne – grube, doskonale usmażone i… żałuję tylko, że dieta i większość opchnęły Dzieciorki, bo bym je wszamał razem z fajnym koszyczkiem. Kurczak i lazania jak najbardziej na plus, choć porcje bardzo mizerne – lazania to kwadrat o boku może 7cm×7cm, a kawałki kurczaka były dwa i oba bardzo skromne. No, ale to niby były zestawy dziecięce.
Natomiast jeśli chodzi o samego burgera – miałem przemożne wrażenie, że dostaliśmy czerstwą bułkę, która została zaledwie odświeżona na opiekaczu. Czuć to było bardzo wyraźnie, dodatkowo taki zabieg spowodował, że nie trzymała ona zawartości i wszystko leciało na deskę, a za duża, jak dla mnie, ilość majonezowego sosu nie pomagała. W efekcie po zjedzeniu naszych burgerów byliśmy z Miśkiem umorusani jak nieboskie stworzenia i stół przed nami takoż. W smaku było jak najbardziej w porządku – frytki i sos BBQ rewela, mięso fajne, soczyste i dobrze doprawione, ale ta buła to spory error. Biorąc pod uwagę, że zestaw kosztował 26 zł, czyli sporo, taka sytuacja nie powinna mieć miejsca (nawet biorąc pod uwagę, że to zestaw od razu z fenomenalnymi frytkami).
Za obiad i napoje dla czterech osób, z czego dwie zamówiły dania dla dorosłych, a dwóm trafiły się dziecięce zapłaciliśmy 124 zł, czyli moim zdaniem dużo. I chyba ZA dużo. To nie chodzi o to, że mnie na to nie stać, czy tez to jakoś wybitnie dużo za czteroosobowy obiad, ale jakoś wyszedłem stamtąd z wrażeniem, że nie do końca to, co zjedliśmy było warte takich pieniędzy. Porcje były bardzo niewielkie – 7‑latek dopiero po dobiciu się moimi frytkami stwierdził, że już nie jest głodny, MałaŻonka je jak ptaszek, ale jakoś szczególnie swoją porcją się nie najadła. My z Miśkiem owszem, pojedliśmy, ale tutaj ta buła…
Nie wiem, czy tam wrócę – może jeśli trafi się jakaś okazja, że będę w okolicy i akurat poczuję ssanie w żołądku, ale żeby tak specjalnie jechać, to jakoś nie czuję parcia. Obsługa jest na świetnym poziomie, jedzenie jest dobre, ale nie wybitne, ogólnie uczucia bardzo mieszane – na pewno nie negatywne, ale też daleko mi do zachwytu, bo chyba za takie pieniążki nie powinienem mieć tego typu uwag.
Czy polecam? Absolutnie nie odradzam, ale i polecić z pełnym przekonaniem też nie mogę.
Musicie sprawdzić sami.
I dajcie znać.