Od dość dawna już przymierzałem się do tego, żeby wrzucać na bloga recenzje książek. Wstrzymywałem się z dwóch powodów – po pierwsze mam wrażenie, że się u mnie zrobi totalny groch z kapustą, a po drugie czytam ostatnio sporo mniej, niż kiedyś, bo ciągle brak mi czasu. Dodatkowo ja czytam właściwie tylko coś, co można wrzucić do wielkiego wora z napisem fantastyka, a jak wiadomo, są tacy, którym nie wchodzi nawet wiedźmin (nie gra, tylko książki i nie z dużej litery, bo to profesja, a nie nazwa własna). Jak to zazwyczaj w życiu jest – sprawa raz odłożona na później dalej odkłada się sama. Dlatego kiedy Daga Socjopatka zaproponowała mi udział w pewnym blogowym projekcie, który mówiąc w skrócie polega na tym, że kilku blogerów czyta jedną książkę i potem ją recenzuje, stwierdziłem, że to najwyższy czas się odchamić i do recenzji filmowych dorzucić też te książkowe. Pod dzisiejszym tekstem znajdziecie linki do pozostałych recenzji – zerknijcie dla porównania jakie wrażenia po lekturze mieli inni. A zadanie domowe brzmiało: Remigiusz Mróz “Ekspozycja”.
Do autora podszedłem jak Kasia Niekrasz do reklamy podpasek – z pewną taką nieśmiałością, bo ani autora nie znam, ani powieści kryminalno-sensacyjnych już od dawna nie czytam. Przez całe liceum i początek studiów zaczytywałem się m.in. Ludlumem, Forsythem, MacLeanem czy naszym swojskim polskim Joe Alexem, potem wajcha przestawiła mi się na Sapkowskiego, Piekarę czy Bretta (nie, Tolkiena nie trawię i zmęczyłem tylko dlatego, że wypada). Zamieniłem agencje wywiadowcze i Jasona Bourne’a na miecze, demony i Mordimera Madderdina. Jak widać, kiedy uczeń jest gotów, nauczyciel sam się pojawia i dlatego bardzo chętnie się zgodziłem na ten blogerski projekt. Tym bardziej, że nie mogli znaleźć więcej chętnym blogerów płci męskiej podobno.
To, że nie znałem wcześniej niczego spod pióra Mroza okazało się i wadą i zaletą przy czytaniu – podszedłem do “Ekspozycji” zupełnie nie skażony oczekiwaniami, ale też w kilku miejscach nie byłem w stanie stwierdzić, czy taki styl ma autor, czy coś nie zagrało akurat teraz (np. mnie osobiście irytowało używanie słowa “koncyliacyjnie”, tym bardziej, że cała książka napisana jest raczej językiem przystępnym i nie ma w niej za dużo trudnych słów zamorskich). Zastawiam się też, na ile w postaci głównego bohatera odnajdujemy autora (no nie mówcie, że tylko ja kojarzę nazwiska Mróz i Forst ze sobą).
Powieść zaczyna się sceną na Giewoncie, gdzie znaleziono zwłoki nagiego mężczyznę wiszące na metalowym krzyżu. Okazuje się, że był on przed śmiercią brutalnie torturowany, na co wskazują ślady na ciele, ale poza nimi nie ma żadnych innych – wygląda to tak, jakby mężczyzna sam wszedł na szczyt i sam się powiesił. Żadnych ran od walki, od uderzeń, nic, czysto. Kto wymyślił tak makabryczną zbrodnię? Kto był w stanie tak ją przeprowadzić, żeby nie pozostawić choćby strzępka dowodu? W obliczu takiej to właśnie zagadki staje pyskaty, niepokorny i piekielnie inteligentny komisarz Wiktor Forst. Który to komisarz dosłownie chwilę później zostaje od sprawy odsunięty z pominięciem jakichkolwiek procedur. Widać od razu, że komuś na bardzo wysokim stołku zależy, żeby sprawa przycichła na wieki wieków amen. Pomimo zakazu, a może właśnie przez niego – Forst z pomocą dziennikarki Olgi Szrebskiej na własną rękę podejmuje się rozwiązania tej makabrycznej zagadki. Jako punkt zaczepienia i jedyny trop ma tylko tajemniczą monetę znalezioną w ustach denata. Kiedy wsiadamy z obydwojgiem do czerwonej astry jeszcze nie wiemy, że od tej pory czeka nas jazda bez trzymanki i chwili wytchnienia.
Całą książkę czyta się bardzo szybko – mniej więcej 450 stron strzeliło w jeden wieczór. Dzieje się tak z dwóch powodów – po pierwsze, akcja gna jak Dominic Toretto i jego Dodge Charger (i jest miejscami równie wiarygodna, jak sceny pościgów z filmu, ale o tym później), a po drugie cała książka jest napisana w taki sposób, że praktycznie czyta się sama. Dialogi są miodne, czasami sprawiają wrażenie przeładowanych dowcipasami, głównie seksistowskimi, ale ja osobiście lubię takie prowadzenie rozmów, gdzie cały czas iskrzy. Opisy nie męczą dłużyznami, a musicie wiedzieć, że autor przemyca sporo informacji z dziedzin, których czytanie zazwyczaj powoduje długie zieeeew. Mamy tu kryminalistykę z lekko makabrycznymi elementami anatomii człowieka, ale jest też historia, religia czy kulturoznawstwo. I wszystko to “wchodzi” nam bez najmniejszego wysiłku i nie powoduje ani spadku tempa akcji, ani naszego nią zainteresowania.
A właśnie – akcja. Nie bez kozery porównałem ją do pędzącego na złamanie karku bohatera “Szybkich i wściekłych”. Czytając książkę miałem wrażenie, że w takim właśnie solidnie podrasowanym aucie siedzę i gonię do przodu nie używając w ogóle hamulca. Jeszcze dobrze nie otrząsnęliśmy się po jednej ze scen, a już autor pakuje nas w środek następnej. Nie jest to może samo w sobie złe, ale miejscami odnosiłem wrażenie, że trochę gubi się tutaj realizm i dryfujemy w stronę mojej ulubionej fantastyki i niemożliwych w życiu scen akcji. Niektóre informacje czy tropy są odkrywane w sposób mówiąc oględnie mało prawdopodobny, a chociaż mamy XXIw., to jednak nie wydaje mi się, że internet i social media są potężniejszym narzędziem niż policyjne archiwa i techniki śledcze.
Właściwie akcja przerywana jest jedynie momentami, w których musimy się czegoś dowiedzieć o czasach zamierzchłych, bo to właśnie w nich drzemie rozwiązanie zagadki. Nie za bardzo mamy jednak czas na to, żeby sobie przyswoić i zapamiętać te istotne dla śledztwa i całej historii informacje, bo za chwilę gnamy dalej. Troszkę chyba na tym cierpi sama tajemnica, bo mam wrażenie, że w pewnym momencie nie ona staje się tutaj głównym bohaterem powieści i zostaje wyparta przez akcję i jeszcze więcej akcji. A szkoda, bo twórca miał naprawdę dobry pomysł na powiązanie ze sobą rzeczy nieoczywistych. Wyjaśnienie tych powiązań jest niebanalne i solidnie przemyślane, ale jakby potraktowane lekko po macoszemu. Celowo nic nie piszę o fabule, bo nie chcę psuć Wam przyjemności z lektury.
Bohaterowie powieści są fajnie zarysowani, choć mam czasami wrażenie, że aż przerysowani. Tutaj kłania się moja nieznajomość innych dzieł Mroza – nie wiem, czy to wypadek przy pracy, czy zabieg celowy i wszystkie postaci z jego książek są takie. Jeśli któreś z nich ma jakąś cechę, to autor podkreśla ją miejscami aż do przesady (znajdźcie mi choć jeden dialog Forsta z kimkolwiek, gdzie nie jest on seksistowski, chamski czy nie ma niewyparzonego jęzora). Przeładowanie akcją powoduje tez to, że miejscami było mi komisarza i dziennikarki szkoda – gonią ich, strzelają do nich, biją, próbują zgwałcić czy torturują. W pewnym momencie im współczułem, choć pewnie powinien odczuwać podziw dla hartu ducha i niezłomnej woli rozwikłania całej zagadki. Niby mamy jakieśtam szczątkowo zaznaczone wątki, z których wyłaniają się motywy działania bohaterów, ale ja chyba mając tylko takie, dawno bym sobie odpuścił. Polubiłem ten tandem, ale na dozgonną miłość to chyba za mało.
Po lekturze miałem wrażenie, że przeczytałem książkę o agencie 007. Co prawda Forst nosi dżinsy i koszulę w kratę, a nie garnitury od Armaniego, ale tempo akcji i sposób prowadzenia całej historii jako żywo przypomina to, co wyprawia James Bond. Trochę się krzywimy nad całą historią i przymykamy oczy na niedociągnięcia fabularne, ale i mu z całego serca kibicujemy w kolejnych scenach, chociaż doskonale wiemy, że wyjdzie z tej próby zwycięsko. Taka też jest “Ekspozycja” Mroza. Doskonała rozrywka dla kogoś, kto niekoniecznie ma ochotę na głębokie psychologiczne rozterki, a raczej na niczym niezmąconą rozrywkę. To pierwszy tom trylogii, więc trochę jak u agenta Jej Królewskiej Mości mamy na końcu coś w stylu napisu “Wiktor Forst will return”.
Bo czekać będziemy na tę książkę z wypiekami – zakończenie książki po prostu nokautuje. Mróz bez uprzedzenia i bez litości dał nam sierpowego prosto w zęby i posłał na deski. Takiego cliffhangera dawno już nie widziałem ani w kinie, ani tym bardziej w książce.
Choćby z tego powodu będę czekać na kolejne części.
PanCzyta (tu zebrane są wszystkie recenzje)