Jak sam tytuł wskazuje, dzisiaj nastąpi ostateczne zamknięcie tematu remontu, bo ile można rozdrapywać rany, zwłaszcza jeśli się zagoiły. Tym bardziej, że po pierwsze primo remont się skończył, a po drugie primo podpisaliśmy umowę przedwstępną i od października mieszkanie będzie wynajęte (pozdrówka dla Wynajmujących 🙂 ). I w zasadzie mógłbym tutaj skończyć radosny wielce, ale co to za ⇒wpis, który nie ma nawet 100 słów, prawda? No kto to przeczyta?
Radujmy się więc, bo nie potrzeba nam w społeczeństwie złych emocji i smutku, gdyż czasy są, jakie są, i radować się trzeba wśród tego ogólnego wkurwienia, prawda? Dlatego zacznijmy opowieść o końcu remontu od początku. A właściwie od końca.
Końca współpracy z Pankracym.
To nie będzie radosny podpunkt, bo cokolwiek by o Pankracym nie mówić, jakkolwiek się nie wkurwiać na niego, że nas wydymał bez mydła tak, że na samą myśl mam skurcze okrężnicy i biegnę szukać stoperanu, to jednak jest bardzo dobrym fachowcem. Nie mam zwyczaju takiego, że jeśli z kimś się nagle zrobiło nie po drodze, to zaczynam mu robić koło pióra, więc i jemu robić nie będę.
Co się chłopakowi poprzestawiało pod kopułą, to ja nie wiem. Bo pierdolnął w kąt dobrych kilka lat owocnej współpracy, na której wspólnie korzystaliśmy, bo mieliśmy klientów, którzy mogli zafundować sobie kompleksową obsługę – od postawienia pierwszej kreski na ekranie, do przejechania ostatni raz odkurzaczem po podłodze po zamontowaniu mebelków. Oraz oczywiście Pankracy, który zarabiał naprawdę godne grosiwo na tych remontach.
Uwierzcie mi – zupełnie inaczej ktoś patrzy, kiedy ma wyskoczyć z monet za remont komuś z łapanki, a zupełnie inaczej wykonawcy poleconemu przez architekta, który mu wyczarował na ekranie takie piękne gniazdko. Może nie od razu dopisuje się do wyceny jedno zero, ale coś dopisuje się na pewno. Bo powtórzę – nie dość, że Pankracy dobrym jest fachowcem, to jeszcze i wyglądał jak ktoś godny zaufania, a nie pan Henio z kiepem w przerwie na papierosa, zamiast w zębach.
Ale po tym, jak minęły 3 miesiące, oraz po tym, ⇒co nawyczyniał przytępawy Jemioł-kafelkarz coś w nas pękło. Stwierdziliśmy, że jesteśmy tradycjonalistami i od dymania w dupę wolimy po bożemu. I raczej w gronie dość hermetycznym, dwuosobowym, więc jakiekolwiek trójkąciki nie wchodzą w grę.
Sami przyznacie patrząc na poniższe zdjęcia, że po (teoretycznie) trzech miesiącach prac, na ogromnym obszarze 42 m², to nie bardzo jest się z czego cieszyć, prawda? Tym bardziej, że kafelkarz ewidentnie wykazywał braki w myśleniu i robił po swojemu, co wkurwiało nas do imentu.
Na osobne miejsce w moim sercu zasługuje to, co wolnomularze zrobili z balkonem, na którym położono równiutko śliczne deski tarasowe, a całość otoczono szklanymi barierkami. Popatrzcie sami, przecież to kurwa wygląda jak składowisko tych odpadów, które teraz szerokim strumieniem płyną do naszego pięknego kraju celem podpalenia i przechowywania w chmurze. Ekip było kilka i żadnej się nie chciało sprzątać, bo przecież inni są od sprzątania – oni są od robienia, nie?
Taki widok zastaliśmy 27 czerwca, czyli prawie dokładnie trzy miesiące od momentu, kiedy teoretycznie Pankracy wszedł na budowę (bo pamiętacie, ⇒dlaczego wyburzałem ściany w Wielką Sobotę?). Umówiliśmy się więc z nim na drugi dzień, żeby przyjechał, bo trzeba parę rzeczy sobie ustalić.
Ustalenia polegały na tym, że kazaliśmy mu zabrać Jemioła, graty, magiczną machinę do cięcia kafli oraz cały ten rozpiździel najpóźniej do jutra, bo jutro zmieniamy wkładkę w drzwiach, a to, co zostanie wyląduje albo w kontenerze na śmieci, albo na OLX’ie. Przy okazji uświadomiliśmy go, żeby sobie poszukał innego biura projektowego, bo od nas nie dostanie już zleceń – ani ja, ani MałaŻonka nie lubimy się tłumaczyć klientom, a już za kogoś szczególnie. Nie było przyjemnie, ale nie zawsze w życiu jest fajnie, prawda?
Muszę mu oddać, że wziął na klatę, trochę tylko próbował zwalać na nas, że:
- jak ⇒nie zaakceptowaliście pierwszej wyceny, to mówiłem Wam, że znajdę kogoś tańszego.
Ale ja mam niedobrą cechę, że jak już mi ktoś podpadnie, to nie biorę jeńców, tym bardziej, kiedy mi w cztery oczy wciska kit, więc odpowiedziałem, że chyba coś mu się lekko popierdoliło w faktach autentycznych, bo nie było słowa o tym, że robi ktoś inny, niż znana nam ekipa. Tym bardziej, że kilkukrotnie obiecał, że przyjdzie do nas i zrobi OSOBIŚCIE to czy tamto. A tu przysyła jakiegoś Jemioła, którego chyba wylicytował na allegro, i który kompletnie nie kuma, co się do niego mówi (stąd to miano niegodne przez wpisy się przewijające, bo wkurwionym będąc zachowałem się dosyć nieładnie i pojechałem po Jemiole nazywając go Jemiołem, pomimo tego, że stał on własną marną osobą obok i jak się sami domyślacie, miał zupełnie inaczej na imię).
I to chyba był jedyny zgrzyt tej rozmowy, bo cokolwiek by tu już nie padło, padły też pewne postanowienia i nasza wiara w Pankracego też padła, więc niczego to już nie zmieni.
Ze sprzątaniem uwinął się do południa dnia następnego, włącznie z balkonem, który miał szczególne miejsce w moim sercu, i na który zwróciłem szczególną uwagę w planowaniu porządków mówiąc:
- nie zapomnijcie o tym burdelu na balkonie, bo to wygląda, jakby się stado szympansów jebało.
Trochę się robię niemiły, kiedy jestem wkurwiony, wybaczcie.
I kilka dni potem rozpoczął się…
…początek końca remontu. Nareszcie.
Fachmana polecił nam znajomy (dzięki Marcin), ale nawet pomimo polecenia mieliśmy serca pełne obaw i lęków. Bo jak znowu przyjdzie jakiś pojebus, to pozostanie nam wykupienie abonamentu w zakładzie dla psychicznie i nerwowo chorych, względnie sprzedanie tego wszystkiego i zaciągnięcie się do piratów.
Pan Krzysztof okazał się doskonale w porządku – przyszedł, pooglądał, trochę pomruczał, że musi poprawiać, potem pokazał, co musi poprawiać (między innymi ten ⇒nieszczęsny odpływ idący pod górę oraz ⇒izolację i gruntowanie ściany pod kaflami), po czym obiecał wysłać wycenę w ciągu dwóch dni, a czas prac ocenił na “tak do dwóch tygodni”. Przesłana wycena bardzo nam się podobała i stanowiła niewielką część zaproponowanej przez Pankracego kwoty pierwotnej, zwanej zaporową – klepnęliśmy i na budowie pojawił się Andriej od kafelków, który na naszą budowę trafił z pięknej Ukrainy.
Taak, był to moment zwątpienia, bo pracownicy zza naszej wschodniej granicy nie cieszą się u nas uznaniem. Okazało się jednak, że Andriej to kafelkowy magik. Serio, serio – to, jak położył nam kafle w łazience i kuchni, oraz jak wiele uratował kafli, które musiał odbić z podłogi, żeby poprawić w niej rury, w których woda niby miała płynąć pod górę, to materiał na osobną i długą opowieść.
W części prysznicowej mamy półeczki na szampony i płyny, oraz siedzonko, na którym można sobie przysiąść pod prysznicem (nie wiem po co – pazurki poprzycinać?), i wszystkie te wnęczki, te załamania i nisze są pięknie wykończone kafelkami ciętymi równiutko na 45°. Da się panie Jemioł?
Dwóch rzeczy nie udało się uratować po partactwie poprzednich kafelkarzo-hydraulików, bo trzeba by znowu wszystko wyburzyć włącznie z ryciem w ścianach i podłogach.
Jedną z nich jest odpływ liniowy, który jemioł zamontował na ścianie za wysoko i w efekcie cała podłoga pod prysznicem jest 2 centymetry powyżej reszty, żeby zachować spadek wody. Ale wstawiliśmy tam drzwi przesuwne z torem na podłodze i zupełnie się to nie rzuca w oczy (a nawet jakby był schodek, to i tak pewnie tylko my, zboczeni wnętrzarsko, zwracalibyśmy na to uwagę). I tak szczerze mówiąc, nawet wyszło to lepiej, niż miało wyjść pierwotnie, bo te dwie strefy w łazience – sucha i mokra, są wyraźnie oddzielone.
Po drugie, nie wkuliśmy już rury w ścianę i przez kilkanaście centymetrów widać, jak wędruje sobie, szara i brzydka po ścianie (widać powyżej na zdjęciu na dole, po lewej). Ale schowaliśmy ją za specjalnie zrobioną maskownicą, która przybrała fantastyczny kształt poręcznej półeczki, na której można sobie coś odstawić i w efekcie plusy dodatnie przeważyły plusy ujemne.
I tyle.
Całą resztę udało się uratować, albo rozebrać i przerobić tak, jak zakładał projekt lub nasze wyśrubowane wymagania.
Nasze chłopaki, na czele z szefem produkcji, który przełożył piękne obrazki na twardą rzeczywistość, a potem osobiście montował i nadzorował (dzięki Arek – kawał zajebistej roboty), żeby wszystko grało, sprawili się rewelacyjnie, bo tam właściwie żadna szafka nie jest standardowa. Chcieliśmy wycisnąć z tej przestrzeni maksimum funkcjonalności i pojemności, więc standardy by się po prostu nie sprawdziły.
Na 42 m² Pani Matka (bo to Jej projekt) zmieściła osobno łazienkę i WC, sypialnię z dwuosobowym łóżkiem 160×200, dwie szafy ubraniowe, toaletkę z lustrem do mejkapu, w pełni wyposażoną kuchnię ze zmywarką, piekarnikiem kompaktowym z mikrofalą oraz ekspresem do kawy, stolik do jedzenia dla czterech osób, dwie szafki na kieliszki i alkohol (w tym jedną podświetlaną), kanapę, wielką plazmę, trzy szafy gospodarcze i dwie na buty oraz ubrania wierzchnie.
A dla efektu też farbę tablicową, magnetyczną oraz strukturalny, wodoodporny tynk betonowy na ścianach. I bajerancki kominek, który wygląda jak prawdziwy, świeci jak prawdziwy, a nawet trzaska ogienkiem, jak prawdziwy, lecz jest zupełnie nieprawdziwy i nie ma w nim płomienia.
Zobaczcie, jak to wyszło (tak bardzo nie umiem obrabiać filmów, a by się przydało – może ktoś podpowie, czym to wykadrować?).
To już jest koniec. I efekt, który robi wrażenie.
Nie wrażenie jest tutaj jednak moim celem, co bardziej chcę Wam pokazać dwie rzeczy.
Pierwsza to taka, że nic nie jest dane na zawsze i nie bądźcie tak głupi, żeby czekać z wyjebaniem fahoffcuff tak długo, jak my czekaliśmy. To były trzy miesiące nerwów, płaczów, spazmów i braku seksu. Straszny to był czas, choć może jak się czyta, to bywa i zabawnie. Czas tak długi, zupełnie niepotrzebnie, bo kierowaliśmy się jedynie głupim sentymentem i naiwną wiarą w ludzi, którzy to ludzie (⇒po raz kolejny) tę naiwność wykorzystali. Nic na to nie poradzę – z natury wierzę ludziom i zakładam, że są dobrzy, prawi i sprawiedliwi. Jak Superman. I zazwyczaj są. Za to, jak to typowy skorpion, nigdy nie zapominam kiedy się okazuje, że jednak ktoś jest bardziej jak Lex Luthor.
Druga to taka, że nawet jeśli po drodze wszystko się pierdoli, to trzeba zacisnąć zęby i walczyć dalej.
Bo kiedyś przecież musi być lepiej.
No musi, prawda?
PS. Gdyby naszła Cię ochota na poczytanie poprzednich części opowieści spod znaku zmagań z kaflem, panelem i płytą regipsową, to podrzucam linki:
– ⇒część pierwsza o kupnie mieszkania;
– ⇒część druga o pracach przedremontowych, czyli o burzeniu ścian;
– ⇒część trzecia o terminach, ustaleniach i tym, że to wszystko można o kant dupy potłuc
– ⇒część czwarta o tym, co udało się zepsuć hydraulikowi i gościom od regipsów
– ⇒część piąta o tym, co spierdolił Jemioł-kafelkarz, który przelał czarę goryczy i przegiął pałę jak Zorro