⇒Poprzednia część opowieści spod znaku zmagań z kaflem, panelem i płytą regipsową pozostawiła nas gdzieś tak jakoś po weekendzie majowym, pełnych nadziei spoglądających w różowymi się barwami malującą przyszłość. Bo wreszcie, nareszcie na placu boju pojawili się jacyś ekipanci do roboty. Sami przyznacie, że to dobry start do tego, żeby zacząć mieć dobre myśli, że wreszcie coś się zaczęło dziać, nie?
Ja pierdolę, nawet Czerwony Kapturek zaglądający wilkowi w mordę był mniej naiwny, niż my.
Zacznijmy od tego, że pojawiły się tak jakby trzy ekipy – hydrauliczna w postaci hydraulika, regipsowo-elektryczna w postaci regipsiarza i elektryka oraz kafelkarska w postaci kafelkarza. Brzmi obiecująco, prawda? W sensie na obiekcie pojawił komplet ekip potrzebnych do wykończenia tych jeban nieszczęsnych 40m².
Tyle, że nie.
Bo to były jakieś luźne, zupełnie ze sobą niepowiązane ekipy, których pracę bardzo, ale to bardzo teoretycznie koordynował Pankracy. W efekcie trzeba było każdej ekipie tłumaczyć wszystko od nowa, bo komunikacji między nimi nie było żadnej. Ile razy Pankracy pojawił się na kwadracie, żeby nadzorować prace zgadnijcie sami. Macie JEDNĄ próbę. Do tego każda ekipa zwalała na inną, że im czegoś poprzednia nie zrobiła i nie mogą iść dalej z robotą, bo są zablokowani.
Sztandarowy przykład to kaloryfer – hydraulik nie powiesi, bo ściana nie skończona. Żeby ściana była skończona, to kafelkarz musi ją okleić kaflami. A nie może okleić kaflami, bo elektryk nie przeniósł gniazdka. A elektryk nie przeniósł gniazdka, bo jego poziom wyznacza kaloryfer. A hydraulik go nie powiesi (kaloryfera, nie elektryka), bo ściana nie skończona. Żeby ściana była skończona, to kafelkarz…
Żadnemu się kurwa nie chciało wziąć miarki i zmierzyć, gdzie wychodzi gniazdko na ścianie, jakby się ten jebany kaloryfer powiesiło, żeby wreszcie to skończyć. Nawet mniej więcej, bo naprawdę w dupie mam głęboko, czy gniazdko będzie centymetr w lewo, czy w prawo. Co zabawne, w miejscach, w których trzeba było coś zrobić BARDZO dokładnie, swawolni wolnomularze podchodzili do wymiarów z niezwykłą nonszalancją.
Tutaj wiele historii będzie zataczać koło i gryźć się we własny ogon, by nie rzec kopać w dupę, więc dzisiaj nie trzymajmy się sztywno chronologii i dajmy się luźno ponieść narracji, bo ja już nawet kurwa nie pamiętam, który fakap był przed którym, tyle ich było. I dlatego jeśli w jednym skeczu na podłodze będą już kafle, a w tym idącym po nim jeszcze nie, to nie zwracajcie uwagi na takie pierdoły.
Hydromagicznyulik z patentem czarodziejskich złączek
Deweloper, u którego zanabyliśmy mieszkanie strasznym jest kutafonem, wiecie? Okazało się albowiem, że NIKT W CAŁYM WROCŁAWIU nie robi tak rurek do wody, jak właśnie on. Potrzebne są zatem czarodziejskie złączki i przyłączki, bo rurki są zrobione z magicznego tworzywa i bez odpowiedniej różdżki, zgrzewarki i serii zaklęć nie da się ich przerobić, przesunąć czy przenieść.
Takim to telefonem zaczarował mnie ekipant Pankracy, który listę odpowiednich magicznych akcesoriów zamówił był już w hurtowni wod-kan, ani chybi na ulicy Pokątnej, bo trafić tam ja, zwykły mugol, nie mogłem dobre kurwa kilkanaście minut i kręciłem się w kółko, jak gówno w przerębli. Na szczęście płacić złotymi monetami nie musiałem, ale prawie 800 złotych polskich za te wszystkie hydromagiczne duperele zostawiłem.
A potem się okazało, że takie czary to se można o kant dupy potłuc, bo hydraulik nie ma specjalnej magicznej zgrzewarki i nie zrobi tego, do czego mu te czarodziejskie ingrediencje były potrzebne – widać nie skończył odpowiedniego kursu w Hogwarcie. Co to kurwa za hydraulik jest, który nie ma własnych narzędzi (w tym zgrzewarki do rurek) to mnie nie pytajcie. Ja nie wiem. Dla mnie to jakiś naciągacz jebany, a nie hydraulik.
Na szczęście deweloper kutafonem jest tylko dla obcych, bo jak ktoś chce, to oczywiście ma usługę wykończenia pod klucz i takiemu komuś w mieszkaniu zrobi szybki remoncik. Czyli mają hydraulika-magika szkolonego odpowiednio w Szkoła Magii i Czarodziejstwa, który ma i zgrzewarkę, i przyłączki, i wszystko umie zgrzać, złączyć i zaczarować. Za 200 PLN wszystko zgrzał jak trzeba, mucha nie siada. Z całej reklamówy magicznych złączek zużył jedną, słownie JEDNĄ. A hurtownia niestety zwrotów nie przyjmuje.
Magia remontu, kurwa mać…
Hydraulik nie lubi się narobić
Nie róbcie tego w domu, ale my w dupie mając założenia architektoniczne projektanta mieszkania, wywaliliśmy z niego wszystkie ścianki działowe, co już wiecie ⇒z odcinka o wyburzaniu ścian, oraz zamieniliśmy trochę miejscami łazienkę, WC i kuchnię, czego jeszcze nie wiedzieliście. Stąd powyższa magiczna potrzeba przenoszenie rurek z wodą,w której nasz hydraulik poległ jak młody wiedźmin w Próbie Traw.
Ale na szczęście nie wszystkie rurki trzeba było przenosić – do niektórych wystarczyło coś doczepić czy coś przedłużyć, żeby osiągnąć przewidziane w projekcie miejsce. Jedną z takich rurek była rurka zasilającą w wodę kominek. Po kiego im woda w kominku na razie nie pytajcie – pokażę Wam później, obiecuję. I obiecuję, że wyrwie Was z butów.
Rurkę ową od przyłącza, do miejsca zasilania kominka dzieli jakieś 60, może 80cm. Myk jest taki, że są one za narożnikiem ściany. Po co więc pociągnąć to zza rogu jakieś kilkadziesiąt centymetrów, jak można przez jakieś 5 metrów wyjebać w podłodze koryto na rury i pociągnąć je z drugiego końca mieszkania? W sumie to mnie nie pytajcie, ja nie wiem. Dla mnie to trzeba się na łeb zamienić z własną dupą.
Hydraulik – władca grawitacji
Hydraulik widać jakieś ciągoty miał do młota udarowego, bo wyjebał dziurę nie tylko przez całą chatę na przestrzał do kominka, ale i do zasilania zlewu w kuchni. Sam nie wiem, dlaczego nie przejawiał morderczych żądz wyburzeniowych w kierunku ścian, bo rura do kuchni miała iść właśnie w ścianie. Tyle, że to nie miękka wylewka na podłodze, a ściana z litego betonu. Po co się męczyć, nie?
Teraz młodzieży skupcie się, bo ważna rzecz będzie i może się przydać, jak będziecie robić remont. W kuchni spadek rur poziomych powinien wynosić minimalnie 2%, zaleca się 4–5%. To oznacza, że na każdym metrze takiej rury, powinna się ona podnosić minimum o 2cm w górę. Zapobiega to osadzaniu się różnych farfocluchów, bo wiadomo, że do zlewu to się wrzuca wszystko to, czego nie chce nam się wyrzucać do śmietnika. Jak mi się ktoś teraz popuka w głowę i powie, że przecież rurka nie może się podnosić w dół, to będzie w mylnym błędzie, jak się za chwilę okaże.
I teraz zagadka matematyczna – rura ma średnicę 50mm z kołnierzem 70mm, wylewka nad styropianem, w której można kuć, ma ok. 100mm, rura jest przenoszona o niecałe 4 metry, jaki jest spadek? No ni choinki nie wychodzi 2%.
Ale to jeszcze nic. Po co robić spadek, choćby minimalny, jak można zrobić antyspadek, czyli rura zamiast iść do góry – idzie w dół, a tym samy woda miałaby płynąć pod górę? W sumie to mnie nie pytajcie, ja nie wiem. Dla mnie to trzeba być albo władcą grawitacji, albo skończonym, tępym żłobem.
Na szczęście zorientowaliśmy się na tyle wcześnie, że nie trzeba było zrywać kafli, wystarczyło tylko wykuć rury zalane wylewką. Ale z powodu pewnych powodów, o których później, niestety nie udało się ich już puścić na ścianę, co zaskutkowało delikatnymi korektami w meblach. Te na szczęście robimy sami.
Bezprzewodowy elektryk
Zostawmy już hydraulika, bo mi się ciśnienie podnosi niebezpiecznie, a w moim wieku na ciśnienie trzeba uważać, zajmijmy się ekipą elektryczno-gipsową. W sumie to regipsiarz i elektryk byli najbardziej ogarnięci i poza drobnymi wtopami, które zaraz poprawiali, jakoś mocno nie było się do czego dowalić. Ciężko im szło ogarnianie, że na suficie może być 9 czy 12 halogenów, bo po co? Poco to się nogi, a na suficie ma być jak w projekcie. Zazwyczaj po jednym opierdolu docierało i nie trzeba było powtarzać.
No dobra, dowalić się tez można do tego, że na całym obiekcie działało tylko jedno gniazdko, bo reszta nie była pomostkowana w puszkach i potem moja ekipa od mebli musiała cały dzień spędzić na rozkminianiu tego, co poeta-elektryk miał na myśli wypuszczając z puszek kable, które sobie tak wisiały smętnie.
W niektórych płynął sobie niczym nie zabezpieczony prąd pod napięciem 230V. Ale co tam – elektryka prąd nie tyka, a inni niech się czepiają, bo prąd nie jest dla dzieci.
To jeszcze nie koniec…
Tutaj pozostaje jeszcze zaszczytne miejsce dla kafelkarza. Pierwotnie był on w tym wpisie, ale z dwóch powodów zasłużył sobie na wpis specjalny. Po pierwsze dlatego, że ten i tak już jest bardzo długi.
A po drugie, że znosiliśmy dzielnie wszystko powyższe przez mniej więcej miesiąc (zdjęcia są z 29 i 20 maja – sami przyznacie, że się chłopaki przez miesiąc nie narobili, nie?), bo ekipanci po porządnym opierdolu albo spokojnym wytłumaczeniu łapali, o co chodzi i ostatecznie robili to, co było w projekcie. Tym fajniej nam się zaczęło współpracować, kiedy przywieźliśmy projekty i rozdaliśmy ekipanton, bo okazało się, że Pankracy, który dostał dwa wydrukowane komplety jakoś nie miał po drodze i nie zjawił się na obiekcie, żeby te projekty chłopakom przekazać (czego nie wiedzieliśmy). Więc robili tak, jak im się wydawało. No, poza hydraulikiem, który mia immunitet ma wiedzę, normy budowlane, zaklęcia i rzucane klątwy.
Ale kafelkarz okazał się niewrażliwy na jakiekolwiek formy perswazji, które nie uwzględniały siły fizycznej w postaci pierdolnięcia czymś ciężkim w ten wybitnie oporny łeb. To właściwie przez kafelkarza pękła nam wreszcie żyłka w mózgu odpowiedzialna za dawanie się dymać i wyjebaliśmy wszystkich z budowy.
Dlatego o kafelkarzu będzie w następnym odcinku. Bo już nie patrzyliśmy pełni nadziei w przyszłość, uszami duszy słysząc ten szelest i ten brzęk mamony z wynajmu.
Bo już wiedzieliśmy, co się może nie udać.
O kurwa, a od czego by tu zacząć…
PS. Gdyby naszła Cię ochota na poczytanie poprzednich części opowieści spod znaku zmagań z kaflem, panelem i płytą regipsową, to podrzucam linki:
– ⇒część pierwsza o kupnie mieszkania;
– ⇒część druga o pracach przedremontowych, czyli o burzeniu ścian;
– ⇒część trzecia o terminach, ustaleniach i tym, że to wszystko można o kant dupy potłuc
Fot: depositphotos, autor: kues