Dziś kolejna część opowieści spod znaku zmagań z kaflem, panelem i płytą regipsową (zaległości czytelnicze możesz nadrobić klikając w ⇒link do pierwszej części).
Gdyby mi ktoś powiedział w styczniu, że za cztery miesiące będę patrzył, jak MałaŻonka łyka garściami prochy na sen, pije dziwne mikstury na nerrwów uspokojenie oraz ze łzami w oczach powoli traci wiarę w przyjaźń, ludzi i braterstwo, to zbyłbym takiego kogoś pogardliwym pfff, albo popukałbym się mocno w głowę palcem wskazującym.
Bo przecież jakże to tak – ekipant (na potrzeby narracji nazwijmy go Pankracy) od lat sprawdzony, dziesiątki realizacji razem zrobiliśmy i to od drobnych przeróbek, po remont całych domów i coś miało by nie pójść zgodnie z planem? Studio nam robił, co prawda eksperymentalnym fachurą przeflancowanym na polski grunt prosto z jUeS, który na żywej tkance naszego studia pewnych rzeczy się dopiero uczył, ale zawsze po porządnym opierdolu robił tak, jak chcieliśmy, a nie tak, jak się nie da. Kto był ten wie, że zrobione jest na cacy. A kto nie był, to niech popaczy.
Proces projektowy…
…pominę tutaj wymownym milczeniem, ale jeśli wydaje Wam się, że projektant wnętrz projektujący wnętrze dla siebie ma łatwiej, niż projektujący dla kogoś, to macie rację – wydaje Wam się. Wiem też, dlaczego urządzanie swojego wymarzonego gniazdka to czas kłótni, cichych dni i głośnych awantur. I dalej jestem zdania, że wisi mi dokumentnie, czy halogeny na suficie mają średnicę 9 cm czy 12, wiesz!?!
Na szczęście w okolicy końca lutego projekt przyjął wreszcie wersję ostateczną – doszliśmy do porozumienia w sprawach mniej ważnych (jak wyburzenie z kwadratu wszystkich ścian i zrobienie ołpenspejsu czy zamiana miejscami kuchni z łazienką) oraz tych kluczowych, jak np. średnica halogenków na suficie. Co bez znaczenia nie było, bo remont miał się zacząć z początkiem kwietnia, zaraz po Wielkanocy.
Daliśmy więc całość do wyceny Pankracemu, który pierdolnął nam tak zwaną cenę zaporową. Jest to taki sprytny wybieg, który się stosuje, kiedy nie bardzo nam się chce brać za jakieś zlecenie – wycenę zrobiliśmy, nie można się więc dowalić, że olewamy, ale cena jest taka, żeby klient się wycofał z realizacji. A jeśli się zgodzi, to przynajmniej wiemy, za co rypiemy nocki, święta i nadgodziny. Win-win.
Sami przyznacie, że 25K polskich złotych za remont robociznę na 40 m² doskonale wyczerpuje znamiona powyższej definicji, nie? Po wymianie grzecznościowych zwrotów w stylu “chyba cię pojebało” doszliśmy do kwoty, która satysfakcjonowała obie strony i… tu napisałbym, że spokojnie czekaliśmy na początek kwietnia, ale jak ktoś zna MałąŻonkę ten wie, że słowa “spokojnie” i “czekać” nie istnieją w Jej słowniku, a już na pewno nie obok siebie.
Okres poprojektowy, ale ciągle jeszcze przedremontowy
Gdzieś tak jakoś od mniej więcej początku marca Pankracy delikatnie sugerował nam, że w pizdu jest zarobiony i bardzo prawdopodobne, że termin “początek kwietnia” powinniśmy traktować cokolwiek orientacyjnie z błędem pomiarowym w granicach dwóch tygodni. Oczywiście raczej nie w tę stronę, która by nam pasowała – nie mientkiej gry. Co oczywiście odpowiednio dalej przesunie termin zakończenia prac, to logiczne drogi Watsonie.
W związku z powyższym MałaŻonka wpadła na pomysł, że jeśli ekipantowi przewieziemy na miejscówkę wszystko to, czego ekipant potrzebuje do remontowania, to ekipant będzie krócej pracował, bo będzie miał wszystko na miejscu i mniej się opóźni z zakończeniem prac. Trudno odmówić takiemu myśleniu racji, prawda?
Pankracy pomyślał tak samo, więc gdzieś tak w ostatnim tygodniu marca wybrali się wspólnie do marketu budowlanego, zamówili kafle, kleje, fugi, płyty regipsowe, profile, farby, kolanka, farby i pierdylion innych dupereli, zapłacili, wzięli fakturę, ustalili termin transportu i wszyscy byli szczęśliwi. Poza jedną osobą. Bo teraz zgadnijcie, kto ten transport miał rozładować? Macie pięć prób.
A najśmieszniejsze jest to, że o fakcie transportu i jego rozładowywania dowiedziałem się rano, kiedy tenże miał “za pół godziny przyjechać”. No nic, praca uszlachetnia, trochę ruchu nie zaszkodzi, prawda? Tak myślałem do momentu, aż okazało się, że pod obiekt zajechało 6 (słownie: SZEŚĆ!!!!) palet o łącznej masie spoczynkowej prawie 2,5 TONY (słownie: DWIE I PÓŁ KURWA TONY!!!!).
Ale jeśli myślicie, że to tyle, to nie znacie MałejŻonki. Otóż wykombinowała sobie jeszcze, że skoro na kwadracie mają być wyjebane wszystkie ściany, to jeśli ktoś je wyjebie ZANIM w celach remontowych wejdzie nasz znajomy ekipant, to tenże będzie miał mniej roboty i w efekcie jeszcze troszkę mniej się opóźni koniec remontu, niż po przerzuceniu 2,5 tony szpejów na kwadrat. Macie kolejne pięć prób – zgadnijcie, kto w Jej genialnym planie miał być tym kimś?
Tadaa – i tutaj Państwo Szanowne może sobie obejrzeć w moim pierwszym filmiku, jak wyglądała chatka przed przystąpieniem do prac wyburzeniowych. Ja wiem, filmik w pionie to nagrywa kompletny internetowy ułom, ale i tak jestem z niego dumny.
Smaczku całej akcji dodawał fakt, że był 30 marca, piątek.
Wielki Piątek. Tak, ten przed Wielkanocą.
I ktokolwiek zna MałąŻonkę ten wie, że nie było przebacz, że święto, że zmęczony, że kontener od dewelopera zawalony po dekiel. Pankracy wchodzi po Wielkanocy, to przed Wielkanocą trzeba wyburzyć ściany i koniec!
To co? Do roboty!
Tak, wiem, znowu w pionie. Nauczę się, obiecuję.
Minęło kilka strzałów znikąd oraz uderzeń młota pneumatycznego i ich oczom ukazał się las… Dupa, tam nie las się ukazał, tylko pełnowymiarowe pojebowisko. Zresztą – popatrzcie sami.
Samo wyburzanie ścian jakoś szczególnie trudne nie jest. Ba, nawet może być niezłą radochą, jak ktoś ma zapędy destrukcyjne i lubi sobie porozwalać. Schody zaczynają się o tutaj.
Bo tak naprawdę w wyburzaniu ścian chodzi o to, żeby jakiś łoś wywiózł po tym wyburzaniu gruz.
Może już tym razem nie zgadujcie, kto był tym łosiem, co?
I tak to właśnie, w sobotę Wielką Sobotę, jakoś tak wczesnym popołudniem ekipa wyburzeniowo-sprzątająca złożona nie powiem Wam z kogo, bo mnie zabijecie śmiechem, zakończyła prace. Do rodziców na Wielkanoc nie pojechaliśmy, bo byłem zrypany jak koń po westernie, i perspektywa przejechania 600 km jawiła mi się jako dobry żart.
Nic to, bo najważniejsze, że Pankracy miał wejść zaraz po Wielkanocy, żeby rozpocząć remont. A im więcej będzie miał zrobione, tym krócej będą trwały prace, tym szybciej wstawimy mebelki i całość wynajmiemy. Tym bardziej, że mieliśmy od początku czerwca klienta z pewnego wrocławskiego korpo. A korpo jak wiadomo jakoś mocno z kasą się nie liczy, jeśli w grę wchodzi zakwaterowanie specjalisty ściągniętego tak na przykład z Indii. Uszami duszy słyszeliśmy ten szelest i ten brzęk. Co się mogło nie udać?
Jako odpowiedź na to pytanie ostatnia zagadka – macie tradycyjnie pięć prób, zgadujcie.
Czy po Wielkanocy Pankracy wszedł na obiekt rozpocząć remont?
PS. Gdyby naszła Cię ochota na poczytanie poprzedniej części opowieści spod znaku zmagań z kaflem, panelem i płytą regipsową, to podrzucam linka:
– ⇒część pierwsza o kupnie mieszkania;
Fot: depositphotos, autor: likstudio