Wczoraj była niedziela, więc chciałem gdzieś wybyć rodzinnie, coby w domu nie siedzieć jak ten grzyb w berecie moherowym. Ot, na grzyby chociażby, mimo tego, że na grzybach to ja się znam jak minister Waszczykowski na geografii. W planach mieliśmy ⇒ZOO w Opolu, bo dużo bardziej swojskie i kameralne, niż ⇒ZOO we Wrocławiu i bez tych wszystkich kilometrowych kolejek i tłumów nieprzebranych. Ale pogoda jakaś taka była damsko-męska, więc ostatecznie pojechaliśmy na zakupy, bo nawet na rower było jakoś tak dziwnie nie wiadomo jak na dworze (dla Krakusów na polu).
I przy okazji przyszło mi do głowy, że człowiek to takie kłębowisko paradoksów, niekonsekwencji i sprzeczności. Ta głęboka myśl wzięła mi się stąd, iż upierdliwość Tymońskiego przekroczyła moje stany alarmowe, bo jakiś taki wnerwiony byłem od rana i szczególnie na #Tymonomarudzing wrażliwy. A to dlatego, że byłem zmęczony trochę i niewyspany bardzo. A to z kolei dlatego, że nie wyrobiłem się z projektem na poniedziałek i zerwałem się z samego rana (tak jakoś w okolicach 5:30), żeby skończyć rysunki techniczne, bo przecież do tego ZOO mieliśmy jechać, a klient w poniedziałek będzie czekać, nie? I z jednej strony obowiązki i zobowiązania rzecz święta, bo z ludźmi niesłownymi słabo się robi interesy, a z drugiej kiedyś sobie obiecałem, że więcej nie pracuję w niedzielę i nie prztykam się, jak mam powiedzieć NIE klientowi.
I to była sprzeczność pierwsza – mieć, czy być?
Drugi paradoks wykluł mi się taki, że po całym tygodniu ciężkiej pracy i wracania wieczorem do domu bardzo mi brak moich Chłopaków i straszliwie tęsknię do tego momentu, kiedy będziemy mogli sobie razem pobyć. Ale jednocześnie #Tymonomarudzing powoduje, że mam ochotę uciec gdzieś w tak zwane pizdu, byle dalej. Gdzie z kolei bardzo bym za nimi tęsknił. I tak w koło Macieju, sam nie wiem czego chcę. Jak baba normalnie. I nie mówcie, że baba wie czego chce. Bo nie wie.
A że łażenie po sklepach jest zajęciem wybitnie bezmyślnym, to ja dla odmiany zacząłem przemyśliwać. I wymyśliło mi się więcej takich durnowatych paradoksów, bo jak się głębiej zastanowię, to gdzie się nie obrócisz, tam dupa z tyłu i paradoks Cię w nią kopie.
Paradoksy na przykładach? A proszę:
Uwielbiam jeść. Poznawać nowe smaki, zapachy, struktury jedzenia. Mógłbym jeść na okrągło. Gdyby nie to, że nie cierpię być najedzony. Nienawidzę uczucia pełnego, napchanego brzucha. I tak mam od zawsze. Najlepiej się czuję i funkcjonuję lekko głodny. Ale żarcie, sam moment jedzenia, sprawia mi ogromną przyjemność.
Lubię gotować, podobno też potrafię. Robię przy okazji w kuchni takie pojebowisko, że się Pearl Harbour chowa. A no własnie – nie cierpię zmywać i sprzątać.
Uwielbiam święty spokój. Ale nicnierobienie szybko mnie nudzi (chociaż nicnierobienie z dobrą książką nudzi jakby mniej).
Nie cierpię sprzątać, ale jeszcze bardziej nienawidzę siedzieć w syfie i bałaganie.
Bardzo lubię pomidory, zwłaszcza z mozzarellą i polane takim fajnym sosikiem z Kauflandu #produktplejsment, ale pomidorowej już niekoniecznie.
Z ogórkami z kolei mam odwrotnie – uwielbiam ogórkową z kiszonych ogórków. I z kiszonej kapusty. Zwłaszcza takiej domowej, bo to gówno kupowane w sklepie to nawet nazywa się gównianie, bo kwaszony to nos może być, jak się go rozkwasi, a nie kapusta czy ogórki. No i wiem, że z kapusty kiszonej to nie ogórkowa przecież, tylko zarzucajka.
Warzywa bardzo lubię, ale nie lubię jak są bardzo rozdrobnione (czyli zupy krem mi przeważnie słabo wchodzą), ale z kolei z owocami mam odwrotnie – najlepiej wchodzą mi koktajle i smoothie. No chyba, że przypomnę sobie owoce w Tajlandii, które mógłbym jeść do urzygu, bo takie były dobre.
Jak to mówią – mam podejście do dzieci. Małolaty mnie lubią, czują się przy mnie swobodnie, fajnie się bawimy. Ale tak naprawdę tylko moje własne nie powodują u mnie uczucia lekkiego dyskomfortu (no, chyba że się #Tymonomarudzing włączy, to wtedy dyskomfort bywa duży). To pewnie dlatego, że nie znam “obcych” dzieci tak dobrze, jak swoich i nie wiem, czy nie trafię na jakąś nawiedzoną madkę, która przybicie z dzieciakiem piątki nie odbierze jako molestowanie i napad z bronią w ręku. Serio serio, miałem kiedyś akcję, kiedy jakiś małolat biegł sobie radośnie za pampersem na nieletniej pupie i wywalił się akurat gdzieś na wysokości mnie siedzącego na ławce czujnym okiem patrzącego na Dżuniora Młodszego bawiącego się w piaskownicy. Wstałem, podniosłem małolata, trochę pogulgotałem do niego, żeby się uspokoił, pochuchałem magicznym chuchem na lekko zdarty łokieć, młody się zaczął uśmiechać i wtedy wpadła madka z ryjem, żebym nie dotykał jej dziecka. Na co oczywiście nieletni wybuchł na nowo rykiem, a ja stwierdziłem w duchu, że niektórzy powinni jednak umrzeć nie wydając na świat potomstwa.
Kocham słodycze, ale nie jem, bo teoretycznie jestem na diecie i mi nie wolno. I jak widzę te wszystkie słodkości w galeryjnych cukierniach, to mnie lekko nerw łapie, bo w sumie po co się odchudzać, jak Kubę spustoszyła Irma i i tak nie pojadę, kobietę życia mego mam i to tak obiektywnie rzecz ujmując z dużo wyższej ligi, niż ja sam. Piękny nigdy nie będę. Po co?
To jest dopiero wkurwiający paradoks, nie?