Wiecie, czasy mamy tak dziwne, że człowiek łatwo głupieje i nie nadąża za tym, co się dookoła dzieje – nie tylko w tematach ogólnych, ale też jeśli chodzi o jedzenie. Z jednej strony żarcie nigdy nie było tak tanie i łatwo dostępne (przynajmniej w naszych rejonach geograficznych), a z drugiej strony tak niedobre dla zdrowia. Wszędzie pełno chemii, cukru, tłuszczu i przeróżnych poprawiaczy smaku lub zapachu, więc nie ma dziwne, że parcie na jedzenie bio czy eco przypomina ciśnienie w gaciach na filmach z ⇒Brandi Love. Na fali tego eco entuzjazmu jak grzyby po deszczu powstają knajpy z jedzeniem prostym i nieskomplikowanym, jakie jadali nasi przodkowie w leśnych ostępach za Piasta Kołodzieja. Na tej samej fali w małym Guciowie na Roztoczu płynie Zagroda Guciów.
Nowym Czytelnikom zdradzam sekret, że to moje rodzinne strony, bo do Wrocławia przywiało mnie właśnie z Roztocza, a konkretniej z Zamojszczyzny. Kocham moje rodzinne strony, bo tam jest cisza, spokój, dużo zieleniny i mało ludzi, którzy się dodatkowo nigdzie nie śpieszą. Uwielbiam tam przyjechać i wyciszyć się po całym tym pierdolniku, jaki funduje mi duże miasto i własna firma. Po kilku dniach nicnierobienia zazwyczaj zaczyna mnie nosić i wtedy zaczynam się włóczyć po moim kochanym Roztoczu. W tym roku pogoniłem się w malownicze okolice Zwierzyńca, gdzie jest niewielki browar, dziewicza przyroda, czysta ⇒rzeka idealna do spływania kajakiem i dobre, naturalne i proste żarcie oraz wspaniali, życzliwi ludzie gościnni taką serdeczną kresową gościnnością.
Jeśli kiedyś ktoś będzie potrzebował ambasadora tych rejonów, to zgłaszam się na ochotnika, bo tu naprawdę warto przyjeżdżać i wypoczywać na łonie.
Zagroda Guciów to klasyczna karczma/gospoda włącznie z niewielkim skansenem. Jak podaje ich strona:
Jest to prywatny skansen z XVIII / XIX-wieczną zagrodą, a w niej chałupa, stodoła i obora o konstrukcji zrębowej na jaskółczy ogon, kryte strzechą z kiczkami w narożach i kozłami na kalenicy, spichlerz i lamus z 1762 roku. W pobielonej izbie stoją proste stoły, kuchnia węglowa z piecem z otwartym paleniskiem i wielkim okapem.
W sezonie letnim jest tu zawsze pełno, bo skansenu przyciąga nieletnie wycieczki krajoznawcze, a Gospoda Guciów głodomory, bo właściwie w okolicy to jedna z niewielu działających knajp. Co powoduje, że na dworze w drewnianej altanie raczej ciężko o miejsca, ale jak już wspomniałem – nikt się tutaj nie śpieszy, więc i poczekać można bez stresu, kontemplując te jaskółcze ogony i kiczki.
A kiedy zasiadasz za drewnianym stołem i dostajesz kartę do ręki, bo przed oczami masz czasy młodzieńcze spędzone u Babci na wsi, kiedy to jedzenie było proste i nieskomplikowane, ale pamiętasz je do dziś. Pajda chleba ze smalcem, podpłomyki, młode ziemniaczki z kubasem zsiadłego mleka – pisałem kiedyś o tym, jaki ⇒mam sentyment do tych dziecięcych smaków i czasów.
A czy Zagroda Guciów dobrze karmi i warto tam zjeść?
Jak popatrzycie sobie na kartę to widać, że tanio nie jest. Dramatu cenowego brak, zwłaszcza jak ktoś jest przyzwyczajony do cen wrocławskich, ale 18zł za ruskie pierogi to trochę przegięcie nawet jak na stolicę Dolnego Śląska. Drugi rzut okiem na tę samą kartę pokazuje potrawy, dla których tu przyszedłem – swojskie, proste, takie chłopskie jadło, które pamiętam z czasów, kiedy z glutem do pasa ganiałem po łąkach i polach u Babci na wsi. A kiedy zobaczyłem “odwyrknąć”, to prawie miałem łzy w oczach, bo tak właśnie Babcia do nas mawiała.
Zamówiliśmy zupę z pokrzyw (×3) i żadną inną, bo przecież żurek, rosół czy pomidorową to każdy zna. Jeśli chodzi o drugie danie to tylko szwagierki Dzieciorki były zgodne – naleśnik z serem, bitą śmietaną i owocami (×3), Pan Tymoński najpierw zażyczył sobie ruskie pierogi, ale jak się dowiedział, że w nadzieniu jest cebulka, to zmienił na pierś z kurczaka poniewieraną (×1). Dla dorosłych wjechały: reczczoniak (×2), kiełbasy domowe białe pieczone w piwie z kminkiem (×1), pieróg z kaszy jaglanej i sera z żurawiną (×1), kaszanka smażona z cebulą (×1), karkówka pieczona w ziołach (×1), pstrąg (×2). Specjalnie podaję ilość, żeby pokazać Wam, że sporo nas tu jadło – wrócimy do tego. Do picia wjechało też zsiadłe mleko oraz ja osobiście zażyczyłem sobie zwierzynieckie piwo, już drugie tego dnia, ale przecież na urlopie jestem, prawda?
Pierwsze zdziwko
Ta smakowita kasza czy surówki, które widzicie poniżej na zdjęciach są ekstra płatne. Więc dodatkowo na nasze stoły trafiły: surówka z kapusty kiszonej (×2), mizeria (×1), zestaw surówek (x2) i oczywiście kasza ze skwarkami (×3). Tym samym cena za pojedyncze danie puchnie już bardzo, co jest dosyć niemiłą niespodzianką.
Zdziwko drugie
Wszystko wjeżdża w kolejności dowolnej, bo jedni dostają danie główne, dla innego wjeżdża zupa, potem jeszcze inni dostają swoje danie główne, potem znowu zupa. A o niektóre dania trzeba się upominać. A jeszcze inne, jak moje piwo nie przyjechały w ogóle i trzeba się było upominać przy płaceniu, bo oczywiście na rozliczeniu widniało.
Zdziwko trzecie
I tu się moi drodzy zaczyna część smutna, bo to co trafiło na nasze stoły niestety ani nie było swojskie, ani smaczne. Zupa pokrzywowa to straszliwa porażka. Woda lekko zabielona śmietaną i do tego trochę rozgotowanych liści. Całość totalnie bez smaku – ani to nie szło w jarzynową, ani (jak obstawialiśmy przy zamówieniu) w szczawiową. A jeśli całość była zabielona swojską śmietaną, to ja chciałbym zobaczyć te krowy, z których mleka powstała. Mam rodzinę na wsi i wiem, jak wygląda w zupie i jak smakuje swojska śmietana. Do tego dostaliśmy w koszyczku pieczywo. Zerknijcie na górę na kartę – już? Widzicie tam pozycję “chleb na zakwasie”? No to do zupy nie przysługuje – dostaliśmy ohydny kupowany w sklepie chleb, do tego czerstwy.
Kaszanka nie miała dopisku “domowa”, więc domowa nie była. Jakaś szczególnie smaczna też nie. Surówka z kiszonej kapusty za to naprawdę niezła, chociaż znowu – u mnie w domu jest o niebo lepsza. No i nie waliła sklepową sztucznizną kapusty kwaszonej, co się bardzo chwali.
Za to biała kiełbasa miała być domowa, miała być pieczona i miała być w piwie. A tu znowu – ewidentnie kupiona w sklepie, co widać, słychać i czuć. Niech mi ktoś też wyjaśni, jakaż to innowacyjna metoda pieczenia powoduje, że kiełbasa pływa w jakimś tłustym i wodnistym syfie? I dlaczego w tym syfie nie ma śladu piwa? Poza tym, kurczę – jakaś cebulka, cokolwiek? Uwierzcie mi, że ja robię lepszą białą kiełbasę w piwie. Kasza dobra, skwarki też fajne, choć osobiście wolę bardziej z boczku niż ze słoniny – cecha osobnicza, więc nie wpływa tutaj na ocenę, bo w kategorii “chrupiące skwarki ze słoniny” jest świetnie.
Reczczoniak suchy i też jakiś taki mdły, ale krzywdy nie czyni, zwłaszcza popity rewelacyjnym zsiadłym mlekiem. Dodatkowo można trafić na wartość dodaną w postaci papieru do pieczenia. Zdarza się. Choć nie powinno.
Dzieciarnia szwagierska pałaszowała swoje naleśniki i jakoś nie marudziła, a nie miałem serca ani tym bardziej śmiałości im podskubywać, więc się nie wypowiem, czy dobre. Ale porcje za bogate jak widać nie są.
Kurczęcy cyc zjadło moje dziecię i tak jak powyżej, nie miałem serca mu podkradać, bo umierał z głodu boleśnie i bardzo głośno. Tym bardziej, że właściwie wszyscy już zjedli, a on dopiero dostał swoje jedzonko. A w trakcie sprzedał mi komplement, że moja kasa z gzybami jest lepsa. Kocham Cię.
Wiecie, co jest szczególnie pyszne na Roztoczu?
Ryby. Tak jak nie lubię ryb, to przyjeżdżam w swoje rodzinne strony i łykam je wszystkie jak młody pelikan. Pełno rzek, rzeczek i strumyków, a kawałek dalej na Pojezierzu Łęczyńsko-Włodawskim jeziora i stawy, więc wodnych stworzonek tu się poje solidnie, a że wody czyste, to i ryby czy raki smaczne. Takie koluchy w śmietanie czy wędzone węgorze to poezja. I dlatego tak bardzo mnie rozczarował pstrąg. Śmierdział mułem przeraźliwie, co dla mnie jest zagadką, bo pstrąg nie żyje przecież w zamulonych wodach, tylko w czystych i raczej wartkich. Poza tym był bez smaku i wymagał solidnego dosolenia. Buraczki i mizeria, którą tu widzicie to prawdziwa mizerota – soli im zabrakło?
Pozostałe dania się nie załapały, ale tak naprawdę żadne z nich nie zrobiło nikomu na tyle dobrze, żeby się jakoś zachwycał. Wiecie, strasznie mnie wizyta w Zagrodzie Guciów zasmuciła – ja naprawdę jestem zakochany w moich rodzinnych stronach i wszystkim dookoła je polecam, że jest pięknie, przyroda dziewicza, woda czysta, a ludzie są serdeczni i jedzenie proste, ale takie właśnie jak u naszych babć.
I niestety, ale z czystym sumieniem NIE MOGĘ Wam powiedzieć, że tak jest w Guciowie. Może po prostu ktoś miał zły dzień przy gotowaniu, ale niesmak pozostał. I orzekło to osiem dorosłych osób, które sobie wszystkie dania nawzajem skubało. Sąsiedzi ze stolika też mieli takie zdanie (skubali sobie nawzajem, nie nam). Jeśli będziecie w okolicy, to bez cienia zawahania darujcie sobie jedzenie w Zagrodzie Guciów i przejedźcie się kilka kilometrów dalej, do wioski Bondyrz, gdzie usadowiła się rewelacyjna ⇒restauracja rybna Chata Rybaka.
Jedyna potrawa, w której się zakochałem to zsiadłe mleko. Tutaj wspomnienia wróciły.
Ale po zsiadłe mleko gonić aż na Roztocze?