Smaki dzieciństwa, które już nie wrócą…

 

Jak to dziw­nie cza­sem na czło­wie­ka wena kiwa rącz­ką i jak dziw­nie się pomy­sły rodzą na tekst, to nie do uwie­rze­nia jest. Dzi­siaj mia­no­wi­cie zda­rzy­ły się trzy rze­czy, któ­re mi w gło­wie uru­cho­mi­ły taki siel­ski, bez­stre­so­wy obra­zek z lat pacho­lę­cych, kie­dy to bie­ga­łem z glu­tem do pasa i życie było pro­ste. Macie tak? Że nagle ni z tego, ni z owe­go dopa­da Was jakaś taka melan­cho­lia i tęsk­no­ta za tym, co było daw­no temu? Bo jeśli ktoś nie był małym Tut­si albo Hutu, uro­dził się w nor­mal­nej na tam­te cza­sy chło­po­ro­bot­ni­czej albo yntey­genc­kiej rodzi­nie, bez głęb­szych pato­lo­gii, to ide­ali­zu­je sobie okres dzie­ciń­stwa i wszyst­ko to, co z tym zwią­za­ne. W tym rów­nież sma­ki. Sma­ki dzieciństwa.

Dzi­siaj jakoś tak nic nie było w domu na obiad, więc w dro­dze powrot­nej z fabry­ki zatrzy­ma­li­śmy się z Małą­Żon­ką na zakup­no kur­cza­ka z roż­na (taka mała dygre­sja – po pierw­sze pri­mo rożen ≠ grill, po dru­gie pri­mo ROŻEN, nie ROŻNO – nie ma za co, mój blog bawiąc uczy). Zazwy­czaj nie cier­pię tego ścier­wa, ale jak w lodów­ce świa­tło i keczup, to coś trze­ba na tę obia­do­ko­la­cję kupić. A taki kurak to i tak jest lep­szy, niż mię­so­po­dob­ne two­ry ponie­wie­ra­ne w wió­rach i zadzie­wa­ne tro­ci­na­mi, bo przy­naj­mniej przy­po­mi­na z grub­sza mię­so. To była pierw­sza rzecz.

I kie­dy przy­je­cha­li­śmy do domu, to stwier­dzi­łem, że jakoś mam dzi­siaj lenia i nie chce mi się wymy­ślać pięt­na­sto­skład­ni­ko­wej sałat­ki pod­la­nej wymyśl­nym wine­gre­tem. Jestem głod­ny, chcę się jak naj­szyb­ciej nacha­pać pro­te­inek, wita­mi­nek i kalo­rii z tego bied­ne­go stwo­rze­nia z cho­wu klat­ko­we­go. To rzecz druga.

Po prze­trzą­śnię­ciu lodów­ki wraz z naj­bliż­szy­mi oko­li­ca­mi w poszu­ki­wa­niu sma­ków pro­stych, skład­ni­ków nie­wy­myśl­nych i kom­po­zy­cji bez kom­pli­ka­cji w oczy rzu­ci­ły mi się dwie rze­czy: sło­ik ogór­ków kiszo­nych oraz cebu­la. Ten pierw­szy to nie byle jaki, bo przy­wie­zio­ny z rodzin­nej mojej hru­bie­szow­skiej zie­mi. I powiem Wam tak. Nigdzie tam, gdzie wci­ska­ją paj­dę ze smal­cem i ogó­rem – ani na Kru­pów­kach, ani na Jar­mar­ku Bożo­na­ro­dze­nio­wym, ani pod Szcze­liń­cem nie ma tak pysz­ne­go ogó­ra kiszo­ne­go jak ten, któ­ry wyszedł spod rąk mojej Mamy albo Sio­stry. A w ogó­le to gupi pomysł, bo paj­dę chle­ba ze smal­cem to się je z musz­tar­dą, wszy­scy o tym wie­dzą. Ale i tak nie wie­dzieć cze­mu chci­cę zła­pa­łem na cebu­lę. To rzecz trzecia.

I kie­dy tak wci­na­łem pie­czo­nę kur­czę, zagry­za­łem malut­ką kro­mecz­ką chle­ba razo­we­go i chru­pa­łem do tego pokro­jo­ną w ósem­ki cebu­lę, to sko­ja­rzył mi się jeden ze sma­ków moje­go dzieciństwa.

Kość z zupy. Obo­wiąz­ko­wo z paj­dą chle­ba (i chleb był inny, i kalo­rii tak nie liczy­łem) i cebu­lą pokro­jo­ną w ósem­ki. To było tak dobre, że ojej. Potra­fi­li­śmy z Mło­dym sto­czyć bój na zabój, żeby się do tego gna­ta dobrać. Żad­na maszy­na do MOM tak nie czy­ści kości, jak my potrafiliśmy.

Przy­się­gam, że chwi­lę potem poczu­łem smak mło­dych ziem­niacz­ków okra­szo­nych masłem i koper­kiem i do tego zsia­dłe mle­ko. Czy gim­ba­za w ogó­le wie, co to jest zsia­dłe mle­ko? Nie kefir, nie maślan­ka, nie jogurt. Praw­dzi­we? Zsia­dłe? Mle­ko? Takie pra­wie w kawał­kach? To naj­lep­sze let­nio-waka­cyj­ne żar­cie, jakie mło­dy czło­wiek gania­ją­cy po wsi i oko­licz­nych polach u Bab­ci w Izbi­cy może przy­jąć. Potra­fi­li­śmy z Mło­dym pochło­nąć tyle, że kro­wy musia­ły brać nad­go­dzi­ny. I do tej pory nie wiem, dla­cze­go mło­de to zawsze były “ziem­nia­ki”, a takie nor­mal­ne, z piw­ni­cy, to były “kar­to­fle”.

Albo chłod­nik z botwin­ki czy z ogór­ka. Oczy­wi­ście z ziem­niacz­ka­mi (jak już wie­cie, ziem­nia­ki to te mło­de). Dosta­wa­li­śmy wiel­kie kuba­sy pysz­ne­go i pożyw­ne­go zupo-picia i szli­śmy na koc. Albo na taki niby-sto­lik zbi­ty wła­sno­ręcz­nie przez Dziadka.

Albo coś, cze­go nawet Ama­ro nie umie – sała­ta ze śmie­ta­ną. Niby nic, ale ta śmie­ta­na tej sała­ty się trzy­ma­ła. Śmie­ta­na nie pły­wa­ła sobie smęt­nie po dnie michy i nie pod­ta­pia­ła zie­le­ni­ny. Nie – one razem two­rzy­ły całość. Nie­ro­ze­rwal­ną i dosko­na­łą. Może Bab­cia tę sała­tę pod­le­wa­ła tą śmie­ta­ną i one już tak razem sobie rosły, a potem pro­sto z grząd­ki na stół? Nie wiem, ale nigdy póź­niej nie jadłem cze­goś tak pro­ste­go, a tak piesz­czą­ce­go podniebienie.

Albo coś, co my nazy­wa­li­śmy plac­ki – kie­dy Bab­ci albo Mamie zosta­wa­ło cia­sto z pie­ro­gów, to wyci­na­ła kół­ka, któ­re następ­nie goto­wa­ła jak nor­mal­ne pie­ro­gi i któ­re następ­nie… nie, nie zga­dli­ście. Nie jedli­śmy. Naj­pierw trze­ba je było pod­sma­żyć i dopie­ro wte­dy to było żar­cie, dla któ­re­go war­to żyć i na wieś jechać. No bo tak z ręką na ser­cu – kto nie roz­po­czy­nał zja­da­nia pie­ro­gów od ogry­zie­nia dooko­ła skle­jo­ne­go cia­sta, zanim się dobrał do nadzie­nia? A tu nie trze­ba było się dobierać.

A klu­ski lane na mle­ku? A kom­pot z rabar­ba­ru? A zupa owo­co­wa z wiśni (nie wiem dla­cze­go, ale też z ziem­nia­ka­mi okra­szo­ny­mi skwar­ka­mi)? A kogel-mogel sam albo z praw­dzi­wym gorz­kim kakao? A rosół z wła­sno­ręcz­nie zro­bio­nym maka­ro­nem i z wła­sno­ręcz­nie uka­tru­pio­nej kury (oczy­wi­ście wła­sno­ręcz­nie przez Dziad­ka lub Bab­cię)? A klu­ski z tru­skaw­ka­mi? A taka praw­dzi­wa, sor­ki za obra­zo­wość, jesz­cze paru­ją­ca świe­żon­ka (bo taka w barach przy­droż­nych to ma tyle wspól­ne­go ze świe­ży­zną co ja z Kim Kar­da­shian)? A oran­ża­da w worecz­ku? Albo w proszku?

Nie jestem nawet w sta­nie zmie­ścić tu wszyst­kich wspo­mnień, jakie cho­dzą po mojej gło­wie, więc jeśli coś Ci przy­cho­dzi do gło­wy, to śmia­ło – od tego są komentarze.

Cie­ka­wi mnie, czy takie sma­ki po latach były­by rów­nie magicz­ne. Czy to cza­sem nie jest tak, jak ze sta­ry­mi fil­ma­mi – oglą­da­ne teraz, kie­dy mamy ‑dzie­ści lat wię­cej nie robią już takie­go wra­że­nia i czę­sto po sean­sie pozo­sta­je uczu­cie stra­ty. Stra­ci­li­śmy magię tam­tych lat i wra­żeń. To se né vrati.

Może cza­sem lepiej nie odcza­ro­wy­wać tam­tych wspo­mnień, pozo­sta­wić je sobie w gło­wie, pie­lę­gno­wać i w takich wła­śnie chwi­lach ni z gru­chy ni z pie­tru­chy przy­po­mnieć sobie sta­re dobre cza­sy, kie­dy życie było prostsze?

Tyl­ko dla­cze­go takie wspo­mnie­nia mnie NACHODZĄ NA DIECIE?!?!?!

 

PS. Zdję­cie dobra­łem z pre­me­dy­ta­cją – sma­ki wie­ku dzie­cię­ce­go już nie wró­cą, bo nie jeste­śmy prze­cież dzieć­mi. Trze­ba je trzy­mać w pamię­ci, cie­szyć się nimi, ale jed­nak nie prze­sta­wać szu­kać nowych, takich doro­słych i doj­rza­łych. Tym samym pew­nie zapo­cząt­ku­ję na blo­gu cykl o jedze­niu, goto­wa­niu i tak dalej 🙂


About Jacek eM

view all posts

Mąż, ojciec i projektant wnętrz. Fotograf-amator i wannabe bloger. Właściciel niewyparzonego jęzora i poczucia humoru w stylu noir. No i na wieczystej diecie...

Close