Sam nie wiem, co mnie naszło, ale miałem dzisiaj napisać wpis spod znaku #klajenci o takiej jednej babie, która pobiła rekord tego wymiaru w kategorii jak wkurwić człowieka, któremu się (nie) płaci za projekt i o mnie, wygrywającym w kategorii jak zachować profesjonalizm i zimną krew, kiedy masz ochotę złapać za ten tępy łeb i rozjebać go babie o kant biurka. Ale choć cała akcja miała miejsce dobre pół roku temu i teoretycznie mi przeszło, to kiedy zacząłem całość rozgrzebywać na nowo, to mój ZEN się spierdolił na dobre i jakoś mi się nie chce dopasowywać dykteryjek do sytuacji cokolwiek mało radosnej, bo mówiącej o ludzkim skurwieniu.
I choć ja zazwyczaj skórę mam grubą, klientów traktuję jak epizod bez większego wpływu na moje życie, bo za pięć lat to ja raczej nie będę o nich pamiętać i choćby nie wiem jak dobrze nam się współpracowało, to przyjaciółmi nie zostaniemy, a dodatkowo do roszczeniowości i gburowatości niestety przywykłem, to jednak pewne wspomnienia o niektórych potrafią mi nawet po długim czasie zepsuć nastrój. Może gdybym tylko poszperał w pamięci, to by mnie tak nie trzepnęło, ale kiedy robiąc risercz do wpisu wyszperałem maila, to jak byk zobaczyłem nie wspomnienie, ale twardy dowód. A chwilę potem przed oczami stanęła mi godzina 3 w nocy, bo mniej więcej o tej się położyłem, wcześniej siedząc nad projektami instalacji do kuchni, bo “jutro wchodzi elektryk”.
“Może powinien się Pan cofnać na studia biznesowe, aby poznać techniki rozmowy z klientem ponieważ nie mówi się do klienta,aby się nie spóźnił, Pana obowiazkiem jest czekać jak pies bo taka jest Pana praca.”
I tak szczerze mówiąc to mi się dzisiaj zjebał humor na amen, a ten śnieg padający za oknem wcale całej sytuacji nie poprawia, a nawet vice versa. Jednym słowem chujoza i niestety, ale o biznesowo wyedukowanej klientce, co to wyjechała na Erasmusa w świat szeroki i teraz jest światowa siedząc w Lądynie Zdroju oraz jej matce, wyzywającej mnie od złodziei, bo chcę zaliczkę na poczet zamówienia nie chce mi się pisać. Albowiem.
I w takich chwilach wiecie, wyobrażam sobie, że pójdę gdzieś do Biedry, gdzie na kasie siedzi w firmowym zielonym ubranku jakaś Bogu ducha winna istota płci dowolnej, która zarabia na tej kasie wcale już nie tak mało, a na pewno i tak więcej niż stażyści w wielkich korporacjach, co to myślą, że złapali Pana Boga za nogi, bo praca, bo prestiż, bo Mordor, bo gajerki za 9.99 na wagę z Auchana, zamiast firmowych, biedronkowych ubranek i lunchboxy z tofu i pastą z ekologicznego fenkuła, zamiast kanapki z własnoręcznie upieczonym pasztetem i swojskim ogórkiem kiszonym od babci.
Albo do Tesco, gdzie prosto jest niesamowicie znaleźć coś, do czego się można dojebać i o co zrobić zadymę, że “kierownika mie tu wołać” i “co ty możesz, nic nie możesz, bo siedzisz na kasie w Tesco” albo “jak trzeba być ślepym idiotą, żeby zgniłe pomidory wyłożyć na regały?”.
Albo pojeździć trochę po mieście polując na młodych, niepewnych kierowców, najlepiej płci przeciwnej, co to już po kilku minutach ich widać z daleka, bo z rury wydechowej aż wylewa się niepewność za kierownicą i strach w oczach przed czterema pasami na Legnickiej albo lęk przed kilkupasowym rondem na Powstańców, wymusić jakąś sytuację kryzysową, ale tak sprytnie, żeby to nie była nasza ewidentna wina, wysiąść na następnych światłach, zapukać z miną szarżującego wikinga w szybkę i zjebać jak szeregowca “gówniarę, co to pewnie sobie dupą załatwiła prawko, bo jeździ jak ślepa”.
Albo iść do apteki, kupić 5 opakowań kropli do nosa, od których jestem uzależniony i z nadzieją oraz w kurwem w sercu poczekać na komentarz pomocnej pani w białym fartuchu, która zwróci uwagę, że to niezdrowe i nie powinno się tych kropli nadużywać tylko po to, żeby później jej nawrzucać, że “niech się nie mądrzy, bo jest lekarzem, tylko babą od podawania tabletek”.
Albo zadzwonić na infolinię dowolnego operatora komórczakowego i wydumać sobie z dupy problem, że jak to kurwa jest, że ja płacę za internet, a akurat nie mam i pani jest złodziejem, co to za firma, co tylko patrzy jak uczciwego Kowalskiego wydymać w dupę na abonamencie.
Albo…
Takich akcji by można mnożyć bez końca, bo ludzi, którzy w ten czy inny sposób są aktualnie na pozycji mniej uprzywilejowanej od naszej znajdziemy dziesiątki. Wydrzeć się na kasjera w Tesco, na kobietę ciągnącą paleciaka w Biedrze, na jakąś zastraszoną laskę w aucie, sprzedawczynię, kogoś na infolinii. Albo na najbliższych, bo to najłatwiejsze – na męża, na żonę, na dziecko, na rodziców. Wyżyć się. Wywrzeszczeć.
Poczuć się przez chwilę lepiej.
Ale czy na pewno?
Nie wiem jak Wy, ale ja po tym, jak się na kimś wyładuję, to czuję się jeszcze gorzej. Jak taki kawał brudnego, owłosionego, śmierdzącego wora, co to funkcji żadnej pożytecznej nie pełni poza bezsensownym dyndaniem. No dobra, jaja chowa, ale to tym bardziej podkreśla chamstwo takich ludzi, którzy nie mają jaj właśnie aby zmierzyć się z własną sytuacją kryzysową i przez to szukają sobie ofiar, aby część tego stresu przerzucić na kogoś innego i przez moment poczuć się lepiej. Ja osobiście wtedy tracę do siebie szacunek. Zupełnie odwrotnie proporcjonalnie do sytuacji, w której ktoś się drze na mnie, a ja zachowuję spokój stoicki wkurwiając tym tego kogoś jeszcze bardziej.
Zastanawiam się czasem, czy gdybyśmy się cofnęli trochę do czasów bardziej prymitywnych i w takich sytuacjach wyzwali na pojedynek kogoś, kto nas obraża, wiecie – sekundanci, cały ten rytuał, skulibyśmy obrażającemu mordę, połamali nogi i ręce, posiekli szablą albo ustrzelili z wielkiego jak armata Peacemakera i zostawili konającego na turniejowym polu, to czy ludzie odnosiliby się do siebie milej? Albo trochę jak w “Fight Club” weszli na ubitą ziemię z kimś, kogo nie znamy, ale komu możemy spuścić bezkarnie wpierdol, o ile oczywiście on nie spuści wpierdolu nam? Takie sobie amatorskie MMA czy tam KSW, wybierzcie sobie, grunt, żeby spuścić z siebie trochę tej pary, która w nas buzuje.
Jak myślicie, byłoby milej na świecie?
PS. Wszystkie zdania w cudzysłowach usłyszałem naprawdę gdzieś będąc sobie w mieście w tych, czy innych sprawach. Zazwyczaj reagowałem, bo bardzo mnie bawi, jak nagle maleje ktoś, kto wielki jest tylko w gębie i spotyka naraz gębę większą. Tak, bawi mnie to niezmiennie.