Wiecie, moje ćmoje-boje z naszą narodową służbą zdrowia to chyba zasługują na osobną kategorię na blogu. Bo bez względu na to, czy pobierali mi wymaz na chlamydię, czy operowali zerwane ścięgno czy też po prostu składali do kupy mój pysk rozwalony deską, to zawsze było śmiesznie. Zastanawiam się, jak ją nazwać, bo NFZ brzmi jakoś tak zbyt formalnie. Może jakby rozwinąć ten skrót jakoś twórczo, to wyglądałoby lepiej?
Może zorganizujemy mini konkursik na najbardziej kreatywne wyjaśnienie tych tajemniczych literek, hmm? Coś w stylu Nie Fundujemy Zabiegów, Nowy Frajer Zajechał… Nad nagrodą pomyślę, ale będzie równie kreatywna. Chętni?
Ale wracając… Od kilku już lat mam problem z nosem. To znaczy nie, że jakiś taki szczególnie brzydki czy niekształtny, chociaż z wyglądu przypomina solidnego kartofla. Nie – po prostu coś mam napitolone w środku i z tego właśnie powodu ciągle mi się przytyka, co powoduje różne rzeczy. Jedną z nich jest to, że kiedy się położę inaczej niż na prawym boku, to momentalnie się duszę i muszę oddychać ustami.
A to z kolei powoduje, że spanie ze mną w jednym łóżku przypomina spanie ze słabo naoliwioną machiną zagłady z piekielnych czeluści, w której coś dyszy, sapie, charczy, piszczy, świszcze i puszcza gazy (choć to akurat chyba niekoniecznie związane jest z nosem). Jeśli kiedyś oglądaliście Miecia albo “Hydrozagadkę” i zastanawiacie się co kryje się za słowami “niech ryczy z bólu ranny łoś”, to wystarczy mnie posłuchać kiedy śpię i wszystko jest jasne. Moje chrapanie straszy nietoperze w Jaskini Niedźwiedziej i przeszkadza w zderzaniu hadronów, oraz czasami budzi nawet mnie samego. O duszeniu się nie wspomnę…
Żeby oszczędzić sobie, MałejŻonce, sąsiadom oraz hadronom męki, zapuszczam krople do nosa, które to krople zajebiście uzależniają, rozpierdzielają śluzówkę i w ogóle ich skutki uboczne przypominają wybuch bomby atomowej. No ale co z tego, skoro to jedyny sposób na to, żebym mógł normalnie przespać noc i chrapać dopiero gdzieś od jej połowy? Dlatego próbuję coś z tym zrobić, przy pomocy fachowej pomocy lekarskiej, ale u nas nie ma kurwa tak, że jak mi coś się pojebało w nosie, to idę do laryngologa jako do specjalisty od tychże właśnie rejonów, bo laryngolog jest od tego(za ciocią Wikipedią):
Otorynolaryngologia – dziedzina medycyny zajmująca się rozpoznawaniem i leczeniem chorób ucha (oros, otos), nosa (rhinos, rynos), krtani (laryngos), gardła (pharyngos) oraz innych narządów głowy i szyi. Jej nazwa potoczna to otolaryngologia lub najczęściej używana – laryngologia. (…) Lekarz zajmujący się otolaryngologią to otolaryngolog (w skrócie laryngolog).
W moim prostackim i naiwnym mniemaniu sprawa wygląda tak, że tenże laryngolog zagląda mi do nosa albo w okolice, po czym bogaty w wiedzę oraz doświadczenie podejmuje tak zwane kroki w postaci recept tudzież skierowań, mówi mi co robić dalej i wszyscy są szczęśliwi, a szczególnie MałaŻonka, która nie musiałaby się co noc męczyć się ze zdychającym obok niej w męczarniach dzikim włochatym zwierzem wydającym agonalne dźwięki.
Nie ma tak prosto.
Dostęp do laryngologa jest niestety limitowany i na jego straży stoi tak zwany lekarz rodzinny. Przecież niedorzecznym jest zakładać, że dorosły człowiek sam wie, co go boli albo co mu dolega i sam sobie wybierze właściwego specjalistę. Poniekąd słuszne to i sprawiedliwe, bo przecież nie zawsze jak boli ręka to boli ręka. Czasami to oznacza problem z nogą na przykład. Tak czy siak, został u mnie stwierdzony przerost małżowin nosowych, cokolwiek to znaczy i dostałem skierowanie na zabieg ich wyrżnięcia w pień. Znaczy wróć – najpierw dostałem skierowanie do laryngologa, żeby potwierdził to, co pani doktor rodzinna mi w nosie wykryła. Ale widać nie była za bardzo pewna, bo napisała “podejrzenie”. Dodatkowo jako pamiątkę z Grecji po nurkowaniu na 7m w poszukiwaniu zgubionych okularów przywiozłem dziwne zachowanie się prawego ucha, czyli jest ono permanentnie zatkane. Tutaj pani doktor rodzinna niczego nie podejrzewała, ale wypisała drugie skierowanie do laryngologa. To się w sumie chwali – porządek w papierach musi być i nie mieszajmy nosa z uchem. Welcome to NFZ.
Jakoś tak nie bardzo mi się paliło do laryngologa iść, bo ja wiecznie nie mam czasu, ale akurat przypadkiem byliśmy obydwoje w okolicy nowiuśkiego szpitala, a dodatkowo Pani Matka stwierdziła (nie bez racji), że jak tam mają przychodnię i szpital w jednym budynku, to bardzo prawdopodobne jest, że ten sam laryngolog, który mnie przebada będzie mi potem grzebał jakimś ustrojstwem w nosie i będzie jakby bardziej w temacie. Mądrego to i przyjemnie posłuchać, więc pobrałem zautomatyzowany numerek i rozpoczął się długi proces czekania do rejestracji.

Właśnie wywołali R130 – dobrze, że mam komórkę naładowaną…
Po mniej więcej kilku recenzjach Ichaboda dopchałem się do rejestracji – ponieważ miałem DWA skierowania, więc pani mnie zapisała na DWIE wizyty w DWÓCH zupełnie różnych terminach. Przyzwyczajony do niepublicznych zakładów opieki zdrowotnej, gdzie czas to pieniądz i gdzie jak mam wizytę na 10:00, to wejdę nie później niż 10:15 zdziwiłem się niepomiernie, kiedy pani wyznaczyła termin wizyty między 10:00 a 11:00. Welcome to NFZ. Nic to, stawiłem się dzielnie wyznaczonego dnia o 9:55 pod drzwiami gabinetu, gdzie zobaczyłem na drzwiach taki obrazek:

Kiedyś w “Kajku i Kokoszu” przed inwazją Zbójcerzy chronił bramy magiczny napis – tutaj widać zerżnęli pomysł…
No dobra, nie będę się z koniem kopał, chociaż Oddział Ratunkowy blisko. Podchodzę na twardziela do okienka i wiecie co mi kobitka mówi? Że mam iść, pobrać numerek i poczekać na swoją kolej. Mówię, że mam termin wizyty zaraz, a ta na to, że “trzeba było przyjść wcześniej”. Welcome to NFZ.
Stałem krócej, niż poprzednio, bo tylko pół godziny, dopchałem się do kobiety w okienku, która łaskawie potwierdziła, że rzeczywiście nie wciskam jej ciemnoty i rzeczywiście mam za chwilę wizytę, po czym wyciągnęła jakiś druczek, wypełniła go i wsadziła w kopertę, na której wielkim pisakiem nasmarowała LARYNGOLOG i mój PESEL. Szczena mi opadła w okolice jajec oraz załzawiło mi oczy, bo jako żywo przypomniały mi się czasy jakieś 30 lat temu. Komputery komputerami, ale co na papierze, to na papierze, nie? Welcome to NFZ.
Dostałem kopertę w garść i potuptałem pod gabinet, po którym nikt nie czekał, co nie powiem, trochę mnie ucieszyło. Poczekałem kilka minut, zanim zapukałem i złapałem za klamkę, bo może ktoś się w środku bada (chociaż na bajeranckim wyświetlaczu nad drzwiami nic się nie wyświetlało). Badanie własnoręczne wykazało niestety, że drzwi są zamknięte, co nie powiem, trochę mnie zaniepokoiło. Dla uspokojenia niepokoju sprawdziłem jeszcze, czy aby na pewno pan doktor nauk laryngologicznych dzisiaj ma otwarte dla prostego ludu, ale owszem, według rozpiski miał. Co nie powiem, trochę mnie uspokoiło.

Druty, zasieki oraz ściśle limitowany dostęp do tajemnej wiedzy laryngologicznej…
Ponieważ przez kolejnych kilkanaście minut tajemne drzwi pozostawały w stanie nietkniętym i nikt przez nie nie wchodził w którąkolwiek stronę, to po raz kolejny złapałem za klamkę. Cud się nie wydarzył i drzwi pozostały zamknięte, co nie powiem, trochę mnie wkurwiło. Poczekałem jeszcze kilka minut, zanim potuptałem z powrotem do kobiety w okienku. Próbowała znowu zażartować, żebym wziął numerek, ale nie powiem, trochę już byłem wkurwiony, więc ja też zażartowałem, że niech nawet nie żartuje i nie wkurwia mnie bardziej tylko mi mówi, co z moją wizytą, bo w gabinecie nie ma żywej duszy od 20 minut. Kobieta podzwoniła i z pełnym politowania uśmiechem powiedziała mi, że:
-Dzisiaj doktora nie ma.
- Jak to (kurwa – przyp. autora) nie ma?? Przecież na drzwiach gabinetu są godziny wizyt! Dochodzi 11:00, więc powinien być!
- No nie ma, co ja panu poradzę?
- Ale wyszedł gdzieś i wróci?
- Nie, od rana nie było.
- To po jaką cholerę kazała mi pani stać w kolejce do rejestracji do lekarza, którego dzisiaj nie ma?!?!
- A skąd miałam wiedzieć, że go nie ma?
I chuj. Zamiotła mnie siłą argumentu oraz rozjebała na atomy, aż osłabłem i oparłem się ręką o blat. Nie była to słabość jednak, a walka z samym sobą, żeby jej tego tlenionego blond łba nie rozpierdolić o tenże blat, o który się oparłem. Na szczęście miałem termin drugiej wizyty wyznaczony na pojutrze, więc upewniłem się, że jest aktualny i doktor-magik laryngolog nie spierdolił aby na Seszele. Niby tak i niby nie. Jedyne co, to już nie musiałem stać po raz drugi do rejestracji, bo miałem już wypisaną tajemniczą kopertę i tylko miałem do niej podejść i się zameldować bez pobierania numerka (jaki kurwa drugi raz kobieto??). Welcome to NFZ.
Z niepokojem w sercu stawiłem się pojutrze w nowiuśkiej placówce NFZ, w pogardzie mając tnące szpony mrozu i słońce pustyni, wdarłem się do najwyższej komnaty w tej waszej przeklętej wieży, czyli do rejestracji, gdzie kobieta chyba już mnie kojarzyła, bo cośtam od ręki sprawdziła, powiedziała, że doktor jest i że mogę iść na audiencje. Znaczy wizytę. Zameldowałem się pod znanym z poprzednich obrazków pokojem 213 gdzie zgadnijcie co zastałem? Brawo, zgadliście – znowu kurwa żywego ducha i zamknięte drzwi. Wkurwiony jak Hulk poleciałem do rejestracji i wbijam do tlenionej blondyny. Trochę sobie pogadałem, użyłem kilku słów uznawanych za wulgarne oraz trochę kreatywnych porównań i nagle się okazało, że ona zadzwoni i że doktor zaraz przyjdzie, bo gdzieś wyskoczył. Zaraz ja wyskoczę z siebie. Welcome to NFZ.
Ok, wyzewnętrzniłem się trochę, wróciłem pod gabinet, usiadłem i rozpoczął się długi proces oczekiwawczy. Siedzę i siedzę, aż nagle podchodzi jakiś na oko 60-letni siwiejący facet, w aliganckiej koszuli i dżinsach i pyta, czy czekam do laryngologa. Mówię, że i owszem, chociaż tracę już nadzieję. A koleś wyciąga klucze, otwiera drzwi i mówi żebym właził do środka. To chyba taka nowoczesna medycyna bliżej ludzi, coby nie stwarzać niepotrzebnego dystansu i rozluźniać pacjentów, bo ani fartucha nie miał, coby nie stwarzać niepotrzebnego dystansu i rozluźniać pacjentów, ani drzwi do gabinetu nie zamknął, coby nie stwarzać niepotrzebnego dystansu i rozluźniać pacjentów. Dodatkowo popatrzcie sobie, co miał w lodówce obok fiolek z adrenaliną, pewnie coby nie stwarzać niepotrzebnego dystansu i rozluźniać pacjentów…

PIWO – nie ma lepszego specyfiku, coby nie stwarzać niepotrzebnego dystansu i rozluźniać pacjentów… Pełna kultura – schłodzone jak trzeba…
- Szybko, niech pan siada. Co panu dolega?
- Mam skierowanie z podejrzeniem przerośnięcia małżowin nosowych i zakwalifikowania do zabiegu udrożnienia nosa. A że tutaj szpital, to sobie wymyśliłem, że lepiej przyjść tutaj do przychodni, bo pewnie jak pan mnie bada to i pan mi będzie grzebał w nosie.
- Ale co panu dolega?
Cierpliwość mi się kończy ty kutasi łbie!!
- Mam zatkany nos, odtyka się tylko kiedy leżę na prawym boku, blebleble… Krople do nosa blebleble… Do tego ucho blebleble…
- Dobra, zajrzymy…
Ja pierdolę, do nalewania benzyny z kanistra mam mniejszy lejek niż to coś, co mi wsadził do nosa i do ucha. Pozaglądał, poświecił, powiercił, przyłożył mi jakieś pikające gówno do policzków, po czym stwierdził:
- Ale pan ma tutaj jakiś obrzęk, a małżowiny nosowe powiększone, ale ja bym ich jeszcze nie ruszał.
- Jak nie ruszał, jak ja się duszę?
- Długo tak pan ma?
- Długo, kilka lat już.
- No to jeszcze pan trochę wytrzyma, przepiszę panu takie robione krople z antybiotykiem. Jak nie zejdzie obrzęk i nie udrożni się nos, to niech pan do mnie przyjdzie i wtedy zobaczymy, co dalej. Powinno pomóc.
KURWA COOO?!?! POWINNO?!?!
- A jak nie pomoże?
- To wtedy niech pan do mnie przyjdzie i skierujemy na zabieg, pan młody jeszcze jest, to szkoda tak od razu, lepiej spróbować to lekami naprawić. Poza tym w tym szpitalu nie ma oddziału laryngologicznego i tak będzie musiał pan jechać gdzie indziej na zabieg.
Chyba tym młodym mnie tak zamotał, że aż języka w gębie zapomniałem z wrażenia po usłyszeniu tej rewelacyjnej wiadomości, bo dziwię się sam, że mu nie przyjebałem.
A w tym czasie pan doktor laryngologii stosowanej pisze receptę. Taką kumacie, wypisywaną ręcznie. Wieki takiej nie widziałem. Kobieta w aptece kilka dni później też nie, mam nadzieję, że mi nie dodała do środka czegoś trującego…

Przy tym KOD LEONARDA DA VINCI to pikuś…
Ale, ale – pewnie zastanawialiście się, co to za tajemnicza buteleczka widnieje na obrazku-zajawce? Doktor sobie pisze i nagle pyta:
- Ma pan może 4zł?
- A odda pan?
- Niech pan sobie nie żartuje. Tutaj ma pan buteleczkę, do tego pan przeleje krople te z recepty i będzie panu łatwiej je zakraplać, bo to rozpyla.
- No fajnie, a w aptece nie mogą mi od razu w takiej zrobić?
- Bierze pan czy nie? Bo jak nie, to sprzedam komu innemu.
No i teraz wszystko jasne. Też by mi się nie chciało pracować, jakbym zarabiał takie grosze, że musiałbym sobie do marnej pensji dorabiać na sprzedawaniu buteleczek za 4zł.
Jaka płaca, taka praca…
PS. Najgorsze kurwa jest to, że krople mi nie pomogły i cały ten cyrk muszę przejść od nowa…