Jakaś taka świecka tradycja nastała i czasy mamy takie, że każda firma jakoś się musi wyróżniać wśród konkurencji, coby nie przepaść w kapitalistycznym tłumie. Jedne mają bardzo dobrą jakość, inne świetną obsługę, a jeszcze inne charakterystyczne logo. Na przykład takie dajmy na to owocowe – a to nadgryzione jabłko, a to grono winne czy pomarańcza. A są też takie, które owocu w logo nie mają, ale za to skradły mu owocową nazwę i owocowe kolory. Na przykład takiej dajmy na to pomarańczy, w lengłidżu jest to orange, jakbyście nie znali języków zamorskich. Przy czym wcale nie ma tutaj reguły, że firma z owocem zajmuje się zdrowym, owocowym żarciem. Wcale nie! Może się zajmować na przykład tabletami albo telefonami. I właśnie z taką pomarańczową firmą od telefonów od jakiegoś czasu mam pod górkę. ORANGE się nazywa, to taki skrót, który rozwinę na koniec (jeśli nie chce Ci się czytać, to po prostu przewiń na dół).
Ale po kolei.
Rys historyczny
Możecie nie wiedzieć, bo nie czytaliście mnie akurat zbyt uważnie, ale w połowie sierpnia firma miała przeprowadzkę do nowego lokalu. Po prawie 10 latach płacenia za wynajem doszliśmy do wniosku, że trochę to głupie jest i zafundowaliśmy sobie niewielkie mieszkanko, które przerobiliśmy na biuro projektowe. Siedliśmy, policzyliśmy, popaczaliśmy na umowy i wyszło nam, że jakieś 75–80% naszych klientów jest z polecenia, więc doskonale wiedzą po co przychodzą oraz nie myli im się biuro projektowe ze sklepem meblowym. Dodatkowo miejscówkę mamy bliżej rodzinnego kwadratu, co generuje kolosalne oszczędności czasu i pieniędzy na paliwie. O wysokości czynszu nie wspomnę. Wszyscy więc powinni być szczęśliwy, prawdaż? Ano nie prawdaż. Albo nie do końca.
Technikalia i logistyka
Przeprowadzka to i tak upierdliwa operacja pod względem logistycznym, bo trzeba sobie usiąść, popaczać na to wszystko co Cię na tych 80m² otacza i potem wymyślić, jak to wszystko upchnąć na 40m². A potem trzeba jakoś zorganizować poekspozycyjną sprzedaż tego, co się jednak nie zmieści. Do tego dobrze by było chociaż odzyskać to, co się w te ekspozycje wsadziło, co wcale nie jest takie oczywiste i łatwe. Potem siadasz przed stertą katalogów, z których część pamięta pierwsze ssaki i sortujesz, co wyrzucasz, a co nie. Oczywiście papier wrzucasz do odpowiedniego pojemnika, nie?
Ale to jeszcze nic – nagle okazuje się, że korzystasz z mnóstwa usług, z których dobrze by było też korzystać na nowej miejscówce. Ochrona, internet, telefon stacjonarny czy dostawy wody. I trzeba to wszystko poprzenosić, bo samo się nie zrobi.
Zaczyna być pod górę
Ochrona i woda poszły w miarę sprawnie – odpowiednie pismo, wyznaczona data przepięcia i po zawodach. Ale w XXIw. sprawy telekomunikacyjne tak proste nie są. Żaden problem zmajstrować transmisję live z okołoziemską orbitą, ale przeniesienie numeru stacjonarnego 8km dalej to już się nie da się. Pismo o takiejż właśnie treści dostałem dnia 10 lipca roku bieżącego po tym, jak wykazując się czujnością zapytałem pomarańczową firmę telefoniczną o to, jakich formalności muszę dopełnić, żeby przenieść numer stacjonarny na nową miejscówkę. Kazali przesłać pismo na które odpowiedzieli, że nie i już.
Trudno. Z koniem kopać się niemądrze, więc ponownie za słuchawkę złapawszy połączenie uczyniłem z ichnią pomarańczową infolinią. I tutaj sprawa się komplikuje, bo albo ja miałem zaćmę i źle zrozumiałem, albo ktoś mi coś źle doradził – w przeciwieństwie do orange, ja nie nagrywam rozmów. Nie mogłem w takiej sytuacji przenieść numeru do innego operatora, bo zapłacę milion monet za karę. Ale mogłem napisać pismo, że wypowiadam umowę z powodu przenosin na zadupie, gdzie nie dociera światełko pomarańczowych usług i w związku z tym bez naliczania kar. I że wtedy mój firmowy numer telefonu trafi gdzieś w świat, skąd go będzie mógł zaczerpnąć nowy operator. Co też uczyniłem 2 września roku bieżącego. I będzie pan zadowolony. Nie ma za co.
Ponieważ lipiec i sierpień minął mi upojnie na pakowaniu i przeprowadzaniu się, to pismo powyższe poszło tak późno i pokornie zgodziłem się na okres wypowiedzenia, który miał minąć z końcem października, chociaż już okupowałem nowy adres. W międzyczasie musiałem jeszcze dosłać akt notarialny, umowę przedwstępną oraz zaświadczenie o tym, że miałem wycinane migdałki i codziennie myję zęby. Na początku tegoż miesiąca coś mnie tknęło i zadzwoniłem na infolinię podpytać, co z tym numerem się zadzieje i jak szybko muszę reagować, żeby nie przepadł, bo nie chciałbym, żeby do firmy nie dało się zadzwonić pod numer, który był do niej przypisany od 10 lat. I tu się okazało, że miałem urojenia podczas rozmowy telefonicznej i wcale nie będzie tak, że ja sobie ten mój ukochany numer będę mógł przytulić od innego operatora. Suprajs!!
I co ja mam teraz zrobić??
Pan napisze pismo, że pan dalej nie chce neostrady, ale numer stacjonarny pan ciągle chce. Potem pan pójdzie sobie własnoosobiście do salonu, gdzie panu aktywują takie coś, co się nazywa Strefa Stacjonarna, czyli numer stacjonarny na komórce i będzie pan zadowolony. Nie ma za co.
Nasmerfowałem takowe pismo i 16 października roku bieżącego powędrowałem z nim do salonu w Magnolii, coby sprawę załatwić raz a dobrze. I co się okazało? Że do takiej usługi są jakieś super duper magiczne karty SIM, które są rzadsze niż uczciwy polityk i właśnie wyszły. I nie wiadomo nawet, kiedy wejdą, bo przecież takie rzadkie są. Ale pan się nie martwi, damy namiar do pana naszemu lotnos agentos (bo tu ludzi kupa czeka na wymarzony telefon pomarańczowy, a pan mi czas cenny zajmuje pierdołami stacjonarnymi), który to się z panem skontaktuje, bo on taki lotny jest i będzie pan zadowolony. Nie ma za co.
Agentos owszem, skontaktował się 22 października roku bieżącego, wkleił standardową formułkę, zadzwonił, wydębił kiedy kończą mi się bieżące umowy i zaczął działać. Jego działanie ograniczyło się do przesłania mi oferty przejścia z Playa do orange, na co odpowiedziałem, że nie chcę nigdzie iść, tylko chcę mieć telefon stacjonarny z numerem, który miałem. I co się tutaj okazuje? Że tak naprawdę cała ta Strefa Stacjonarna to taki tylko dodatek do normalnego abonamentu w orange i nie może działać solo. Ok, dobra, przeżyję – panie agentos, pan mi znajdzie abonament najtańszy z najtańszych, bez bajerów i telefonu, bo mają się do mnie klienci dodzwonić, a ja mam od dzwonienia komórkę. I nie wciska mi pan rzeczy, których nie potrzebuję. Bo chcę być zadowolony. Nie ma za co.
I tak 26 października roku bieżącego mój osobisty tajnos agentos zamilkł. Wysłałem mu maila ponaglającego 2 listopada, 18 listopada i listopada 25 roku bieżącego. Nadszedł grudzień. Wspominałem już, że ciągle płacę abonament za coś, czego nie mam i czego jak się okazuje, nie mogę mieć? Nie? To wspominam.
Ponieważ agentos lotny się ulotnił, to jakoś trzeba było sprawę pociągnąć dalej, choćby z tak durnego powodu jak ten, że nie mogę wizytówek nowych zrobić dopóki nie wiem jaki numer telefonu mam tam umieścić. O tym, że nie mogą się do nas dodzwonić klienci bieżący względnie potencjalni, i że z tego tytułu NA PEWNO ponoszę mniej lub bardziej wymierne straty wspominać nie będę, bo nie jestem aż tak małostkowy.
Zadzwoniłem po raz kolejny na infolinię, gdzie zgadnijcie czego się dowiedziałem? Że muszę się osobiście raz jeszcze udać do salonu, bo jakoś w systemie śladu nie ma po moich kwitach i po aktywności jakiejkolwiek lotnos agentos. Widać on był nie tylko lotnos, ale i tajnos. Potuptałem dzielnie 8 grudnia roku bieżącego do salonu orange, coby sprawę załatwić raz a dobrze. I co się okazało? Że nie dość, że do takiej usługi są jakieś super duper magiczne karty SIM, które są rzadsze niż uczciwy polityk, to i tak nie mogę sobie przenieść usługi, bo teraz mam usługę stacjonarną, a Strefa Stacjonarna to usługa komórkowo-mobilna. Znaczy nie mogę przenieść numeru bez płacenia kary za zerwanie wcześniejsze umowy.
Doradczyni w salonie zaproponowała mi napisanie pisma, aby orange w swojej łaskawości zgodziło się na to, że przeniosę numer z orange do orange bez płacenia kary. Jeśli się nie zgodzą, to albo do końca okresu trwania umowy bulę abonament i nie mam telefonu, albo płacę karę i mam telefon u kogoś innego. Czyli tak mówiąc otwartym tekstem:
Gdybym sobie w sierpniu przeniósł numer do nowego operatora, to zapłaciłbym karę, ale już od trzech miesięcy miałbym telefon i nie narażał się na straty z tytułu tego, że nie mogą do mnie dotrzeć klienci. A w tej chwili od trzech miesięcy płacę abonament, pałuję się z jakimiś pismami, dalej nie mam telefonu, ale i tak muszę zapłacić karę, bo innej możliwości nie ma, jeżeli orange łaskawe nie będzie i odrzuci moją prośbę.
Fajnie, nie? Dlatego czas rozkminić tajemniczy skrót orange.
Ja osobiście tłumaczę to tak: OrAnGe – Oral, Anal, Genitals.
Bo najpierw robią Ci loda z połykiem, byle tylko podpisać umowę.
Potem walą Cię w dupę zapisami umowy.
A na koniec chuj ich obchodzisz.