Czasami to mnie, wiecie, takie wspomnienia nachodzą, co to nie wiem skąd się biorą, ale męczą. W sensie nie, że rozterki jakieś albo żal za straconymi szansami, bo w ⇒Milionerach mogłem nie słuchać publiczności, tylko intuicji i wygrałbym okrągłe 900.000,- złotych polskich, co by mnie już prawie uczyniło ustawionym na pierwsze pół roku po wypłacie wygranej. Po prostu przyczepi się jakaś myśl, jakiś detal istotny cokolwiek mało i nie można go wywalić ze łba jak piosenki upierdliwej, co to ją potem pogwizdujemy pod nosem, nie wiedzieć czemu.
I tak samo za mną chodzą nogi.
Ale po kolei.
Były kiedyś takie ciemne czasy, kiedy to nie znałem jeszcze mojej przyszłej MałejŻonki. Dawno to było, ale nie powiem jak bardzo, bo bym cichaczem zdradził wiek kobiety życia mego, a wiadomo, że kobieta jako gatunek nie jest w żaden sposób definiowana takim współczynnikiem jak wiek czy czas i lat ma dokładnie tyle, ile chce. Albo na ile ją stać. Tak czy siak wieki te ciemne zostały przerwane jasnym światłem wyżej wymienionej, którą to poznałem pewnego czerwcowego dnia w środku sesji pierwszego roku studiów dzięki koledze Zbysiowi, z którym ja mieszkałem na stancji, a Pani Matka kilka lat po sąsiedzku na jednej ulicy.
Początki tej niezwykłej znajomości, która zaowocowała dwoma nowymi człowiekami płci męskiej oraz paroma mniej lub bardziej ważnymi wydarzeniami niezbyt jednak wpływającymi na losy świata, same w sobie zasługują na osobną opowieść, ale tym razem przeskoczmy jakiś miesiąc z okładem do przodu i wsiądźmy do Zbysioojcowego samochodu marki czerwony mercedes, którym to odpitoleni jak stróż w Boże Ciało pojechaliśmy do Krasnobrodu na wystawę fotografii autorstwa nikogo innego, jak przyszłej Pani Dizajnuchowej.
Sam wieczorek to nie było takie‑o pierdu, pierdu, bo i wiersz ktoś zapodał, i na lutni pobrzdąkał, i do picia dali jakieś wino białe, co to pewnie kosztowało z 15 złotych za butelkę, a nie takie tam za 2,39. Jednym słowem było kulturalnie, aż się skończyło. Znaczy nie, że kulturalnie się skończyło, tylko ogólnie się skończyło i trzeba było wracać. Trochę naokoło, bo przez Zamość, ale trzeba było autorkę prac fotografii artystycznej odstawić na kwadrat – kto jest w topografii województwa byłego zamojskiego zorientowany to wie, że te kilometry jakoś okrężnie się na licznik nabijały.
Droga powrotna, choć niewątpliwie urokliwa, umykała spod kół czerwonego pogromcy szos jakoś tak za szybko, jak to młodym ludziom pogrążonym w chaosie hormonalnym zwanym zakochaniem. Mieliśmy trochę przyzwoitości i na tylnym siedzeniu zachowywaliśmy się nad wyraz grzecznie, coby koledze-kierowcy smutno nie było i szkoda, że my tak, a on nie. Podobnież pożegnanie nasze czułe było w stopniu umiarkowanym, pomimo żaru gorejącego w głowie, sercu i lędźwiach, a dodatkowo tymczasem wieczór przeszedł w noc, a przed nami było do przejechania 50 kilometrów drogi krętej krajowej numer 74.
Żebrząc wciąż o benzynę, gnałem przez noc, silnik rzęził ostatkiem sił
Co prawda mieliśmy zatankowane pod korek, samochód marki czerwony mercedes jechał jak złoto, ale ta noc się zgadzała, ciemno było, pomroczność wszędzie, na szczęście nie pizgało, nie wiało i nie lało.
Aż tu nagle kolega Zbysiu taki manewr jakiś dziwny robi wykazując się refleksem jak ichneumon wężojad zwany mangustą egipską, bo na drodze…
…na naszym pasie leżą nogi.
Tak, nie przywidziało się Wam – na drodze leżały NOGI. I do tego kurna tylko nogi, reszty jakoś nie zarejestrowaliśmy.
Spojrzeliśmy po sobie, westchnęliśmy obydwaj, zmieniliśmy kierunek wektora ruchu o 180° i zatrzymaliśmy się przy nogach jak ci amerykańscy marines czy inni rangersi, co to nikogo nie zostawiają i wiecie, we leave no men behind. Pobieżne oględziny wykazały bez większych niespodzianek, że do nóg przymocowana była też i reszta człowieka, choć w stanie tak porobionym, że oznaki życia to bardziej przyjęliśmy na wiarę, niż doświadczalnie.
Jakiekolwiek próby złapania kontaktu zakończyły się klęską i prędzej bym się dogadał z klapą od śmietnika, ale przynajmniej typ zaczął wydawać z siebie jakieś dźwięki, co ni mniej, ni więcej znaczyło, że żyje, prawda? Ponieważ ważne pytania w stylu “Koleś, ogarniasz w ogóle, gdzie jesteś?”, “Typie, gdzie ty mieszkasz w ogóle?” pozostawały bez odpowiedzi, to po krótkiej burzy mózgów doszliśmy do wniosku, że nie bardzo wiemy, co z osobnikiem zrobić.
Bo co? Weźmiemy go na pakę i odstawimy 20 km dalej w bezpiecznym miejscu? Jeszcze go zabije dysonans poznawczy po wytrzeźwieniu, bo się pogubi chłopak w czasoprzestrzeni i mózg zamroczony procentami nie zdzierży.
Poszukamy jakiś dokumentów, coby ustalić jakoś adres dostawy? A niech się starej przestraszy, że przepił rentę i potem zwali na nas, że go okradliśmy, zamiast z wdzięczności zaproponować wspólnego kielona oraz wieprzka młodego na zagrychę.
Stwierdziliśmy, że wyjebanie go z drogi do rowu powinno załatwić sprawę, bo przecież nie każdy kierowca będzie miał refleks żółwia ninja i ominie wystające nogi nagłym manewrem pojazdu kołowego. Nasze sumienie pozostanie czyste, nogi człowieka pozostaną nieprzejechane, feng shui wszechświata pozostanie niezachwiane, a mateczka karma popatrzy na nas przychylniej. Tym bardziej, że się trochę odsztringowaliśmy na imprezę i nie chcieliśmy się mocno unurać, ani ryzykować zanieczyszczenia ciuchów i tapicerki treścią żołądkową gorzką podczas ewentualnego transportu.
Przepychanie nóg widać ma jakiś cudowny wpływ na percepcję umysłu zamroczonego alkoholem, bo koleś zalogowany w rowie nagle zapragnął z tego rowu wyleźć. Wiecie jak to jest, kiedy ktoś próbuje iść, ale wypił tyle, że mózg zapomina, że ma nogi? Tutaj również zapomniał o tym, że ma ręce i kiedy miłośnik napojów wyskokowych próbował na czworaka wyczołgać się na asfalt, to zaliczył spektakularny pad na pysk, na szczęście w trawę czy inne chwasty i jakoś tak pozostał, znowu wracając do stanu brak oznak życia.
Podumaliśmy chwilę, czy tak już wystarczy i czy się kolesiowi nie włączy znowu szwendacz, ale ponieważ nie reagował na nic, to wspólnie doszliśmy do wniosku, że uspokoiliśmy sumienie, karmę i Ponurego Kosiarza, który akurat dzisiaj niech idzie gdzie indziej do roboty.
I już mieliśmy w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku jechać do domu, kiedy to właśnie najechał patrol (to trzeba mieć szczęście niebywałe, żeby porą nocną w samym środku zadupia, gdzie psy dupami szczekają, nadziać się na patrol), któremu się być może nudziło, a być może funkcjonariusze wykazali się czujnością i niepomierne zadziwienie ich wzbudził pojazd mechaniczny marki czerwony mercedes stojący nocną porą na środku drogi krajowej 74 oraz dwóch kolesi gramolących się z rowu. Złotych łańcuchów oraz włosy bezgłowej nie posiadaliśmy, wyglądaliśmy raczej na inteligentnych, zimnokrwistych i eleganckich zabójców na zlecenie, niż kafarów z wrzodami pod pachą, ale jednak sytuacja całkiem zdrowa nie była.
Dialog, jaki się nawiązał, też jakoś chyba nie działał na naszą korzyść.
- Dzień dobry, cośtam aspirant czy posterunkowy (bo nie pamiętam). Co panowie tu robicie?
- Wyrzucamy pijanego gościa do rowu.
Może mi się wydawało, ale właśnie ręka pana władzy powędrowała do kabury.
- Potrąciliście go?
- A skąd!
- To co to za akcja?
- A bo wie pan, wracamy z imprezy kulturalnej takiej, wystawy foto, jedziemy sobie i nagle na ulicy leżą nogi.
- Jak nogi? Ucięte?
- A skąd!
- To co to za akcja?
- A bo wie pan, szkoda nam się zrobiło obywatela, bo ewidentnie przedawkował substancje, a że nie każdy ma taki refleks, jak ten tu kolego Zbysiu, który nogi ominął pięknym manewrem, więc zawróciliśmy i chcieliśmy go jakoś poratować, ale że porobiony jest do zgonu i nie trybi wcale, to go zepchnęliśmy do rowu, żeby go nikt nie przejechał. Gdzie sobie leży i znowu nie daje znaku życia.
- Panowie poczekajcie.
Funkcjonariusz wraz z kolegą zaopatrzeni w latarki poszli dokonać oględzin, coby sprawdzić, czy my naprawdę odjebaliśmy taką dziwną akcję z dobroci serca płynącą, czy może po prostu kogoś zastrzeliliśmy i tylko chcemy porzucić zwłoki. Okazało się, że mówimy prawdę, bo ciało żyło (choć ledwie) i dawało tego życia znaki czasami chrapiąc jak zarzynany zwierz, ale poza tym nie miało śladów przejechania, pobicia, zabójstwa czy obcowania cielesnego.
Panowie policjanci podziękowali nam za obywatelską postawę, oczywiście spisali na okoliczność i pozwolili odjechać, bo oni się już delikwentem zajmą. Na moje pytanie, co się z nim stanie, odpowiedzieli, że prawdopodobnie czeka go najdroższy hotel dla będących pod wpływem w mieście Zamościu o 30 km od miejsca zdarzenia oddalonym. Czyli mówiąc krótko – niespodziankę będzie miała rano nasza uratowana moczymorda, że o ja pierdolę.
I wiecie co? Przez cała drogę do domu zastanawialiśmy się, czy zrobiliśmy dobrze, bo jednak nawet na takiej drodze w środku niczego coś jeździ nocami i jakby nie było, istniała duża szansa, że jednak uratowaliśmy gościowi życie lub zdrowie. Niemniej jednak nie była to pewność.
Pewne było to, że spierdoliliśmy mu dokumentnie powrót z imprezy.
I weź tu miej dobre serce.
Fot: depositphotos.com, autor: belchonock