Niełatwo się pisze takie wpisy, jak ten dzisiejszy, bo i niełatwo przyznać się do porażki. Co prawda kiedy przeczytasz mój ⇒wpis o remoncie czy o wyprawie na ⇒Szczeliniec Wielki w Górach Stołowych, to można odnieść wrażenie, że jestem jedną wielką porażką, ale to tylko wrażenie. Zazwyczaj stawiam na swoim i doprowadzam do końca to, co sobie zaplanowałem, choć zupełnie inną kwestią jest to, że czasami nie planuję sobie niczego w ogóle. Bo mi się nie chce. Ale nie o zarządzaniu czasem czy sobą samym ma być ten wpis – takich kołczanów od mówienia Wam jak macie pogodzić karierę (czyli w dzisiejszych realiach 10–12h w pracy wliczając albo i nie dojazdy w korkach), wychowanie dzieci i ich zajęcia pozalekcyjne, zdrowe żywienie i jeszcze w to wsadzić swoje pasje jest pierdyliard, więc im pozostawię tego typu gadki serwowane za grube pieniądze.
Chcę się z Wami podzielić wrażeniami z mojej rodzinnej wyprawy do ruin Twierdzy Masada – jednej z atrakcji w Izraelu, położonej na szczycie płaskowyżu znajdującego się na skraju Pustyni Judzkiej. Na tenże szczyt można dostać się kolejką (to dla leszczy) lub pieszo (to ponad 400 metrów stromych skał do pokonania). Roztacza się stamtąd niesamowity widok na pustynię właśnie oraz brzegi Morza Martwego, a promienie wschodzącego słońca dodają +100 do wrażeń estetycznych.
Ale po kolei.
Mały rys historyczny – przewiń do zdjęć, jeśli nie lubisz historii
Dawno, dano temu, w okolicach początków naszej ery, na szczycie tegoż płaskowyżu powstała twierdza, z solidnymi murami obronnymi, zbiornikami na wodę, magazynami żywności i tym wszystkim, co potrzebne jest twierdzy nie do zdobycia do tego, żeby być nie do zdobycia. Twierdza przechodziła z rąk do rąk (czyli różnie z ta niezdobytością było), aż wreszcie wpadła w ręce zelotów, którzy się w niej usadowili na dłużej. Zeloci to było takie solidnie fanatyczne ugrupowanie religijne, które stawiało sobie za cel walkę z okupantem rzymskim za wszelką cenę, wręcz wyznawali teorię, że poddanie się do niewoli jest grzechem i oznacza zaparcie się Boga. Jak widać, fanatyzm religijny ma w historii ludzkości długą tradycję.
Ale wróćmy do Twierdzy Masada.
W roku 73 n.e. doszło do jej oblężenia przez Rzymian, których było 5 tysięcy legionistów, 9 tysięcy niewolników i pojmanych jeńców (co na jedno wychodzi) oraz maszyny oblężnicze w ilościach nieznanych. Popatrzcie sobie na zdjęcie poniżej i uruchomcie wyobraźnię, bo to teraz ciekawie będzie – usypano ogromną rampę, po której machiny oraz wojsko podeszły pod same mury i zaczęły szturm. Wolę nawet sobie nie wyobrażać, ile to pochłonęło ludzkich istnień, pod palącym pustynnym słońcem noszących głazy i usypujących kilkusetmetrową drogę na szczyt płaskowyżu.

Popatrzcie na toto małe na górze po prawej, bo potem będzie z bliska.
Popatrzcie na tych ludzików malutkich na dole po lewej.
A potem sobie wyobraźcie, że takie małe ludziki tam na górę usypały wał z ziemi i głazów…
Zeloci, kiedy uzmysłowili sobie, że w końcu czeka ich klęska, postanowili zabić siebie oraz swoje rodziny, aby nie poddać się w niewolę. Wg źródeł historycznych obrońców (włącznie z kobietami i dziećmi) było około tysiąca. Mężczyźni zabili swoje rodziny, następnie wylosowano dziesięciu, którzy zabili pozostałych przy życiu żołnierzy, z których wylosowano jednego, który zabił pozostałych dziewięciu i na koniec popełnił samobójstwo. Uratowały się podobno tylko dwie kobiety z dziećmi, które widząc co się święci, ukryły się w podziemiach twierdzy.
Dla Izraelczyków Masada jest symbolem walki do samego końca, bez względu na cenę. To jest ważne w kontekście tej opowieści, ale do tego wrócimy.
Nocno-poranna wspinaczka do Twierdzy Masada
Ze szczytu góry obejrzeć słońce wynurzające się ponad ciągnącą się prawie po widnokrąg pustynię (prawie, bo na horyzoncie majaczy też Morze Martwe) – taki był cel naszej wyprawy. Wyobraźcie sobie tak niezwykły krajobraz skąpany w różowych promieniach wschodzącego słońca obserwowany właściwie z samotnego płaskowyżu wznoszącego się prawie pół kilometra ponad wydmy. Nie do końca to wygląda jak australijska Uluru, ale wystarczająco podobna, żeby skojarzenia były najbardziej na miejscu.
Ale zanim przed naszymi oczami roztoczył się widok na pustynne wydmy, wspinaczka wyglądała tak:

Latarki-czołówki na głowy, wiara i nadzieja w to, że nie spadniemy w przepaść w sercu i bez pieśni na ustach pomaszerowaliśmy o 5:30 w noc.
Po jakimś czasie zaczęło się przejaśniać:
…coraz bardziej…
…aż wreszcie pojawiło się słoneczko.
Hmmm… Jeśli mam być szczery, to jakoś mocno dupy nie urywa, nawet jeśli weźmiemy poprawkę na jakość zdjęcia. Na szczęście potem zaczęło być jakby kapkę ciekawiej:

Ależ to by była tyrolka!
Tak na marginesie – zapamiętajcie tę malutką kępkę palemek na dole
I jakby bardziej pustynnie.

Jedna z zasad fotografii mówi, żeby nie robić zdjęć pod słońce, ale sami przyznacie, że czasami daje to ciekawy efekt.
Klęska, porażka, jak zwał, tak zwał…
I nie chodzi mi tutaj o dzielnych fanatycznych zelotów.
Chodzi tutaj o mnie. Otóż nie dałem rady wejść na samą górę, odpadłem niedaleko szczytu, ale jednak odpadłem. Jeśli pamiętacie tę stację kolejki ze zdjęcia wcześniej, to zakończyłem moją wyprawę o tu:
Niewiele zabrakło, ale jednak zabrakło. A wiecie co jest najśmieszniejsze? Ja po prostu w pewnym momencie zasnąłem. Podczas podejścia zrobiło mi się lekko słabo, zakręciło mi się w głowie, usiadłem na chwilę i obudziłem się jakieś 20 minut później, kiedy już było całkiem jasno. I dało mi to mocno do myślenia, bo wszyscy członkowie naszej rodzinnej wyprawy na szczycie się zameldowali, nawet moja Mama, której wieku nie podam z oczywistych względów przecież, nie? A ja odpadłem.
Jak się sobie przyjrzałem z zewnątrz, to jest sporo okoliczności łagodzących. O 5:30 nad ranem otwiera się bramka do wejścia na górę. Żeby się do Twierdzy Masada dostać, musieliśmy wyjechać z Tel-Awiwu o 2:30 w nocy, więc nie pospałem, bo budzik był nastawiony na 1:30. Dzień wcześniej mieliśmy wylot o 6:30 w Wrocławia, a że wszędzie straszą, że kontrole w tamte rejony trwają dłużej, niż zwykle, to na lotnisku zameldowaliśmy się o 4:30, więc nie pospałem, bo budzik był nastawiony na 3:30. Cały tydzień przed wylotem nadrabiałem projekty, żeby nikt do mnie nie wydzwaniał i spałem tak średnio po 5, może w porywach 6 godzin na dobę, więc nie pospałem.
Dodatkowo o 7:50 mieliśmy być z powrotem na dole, bo plan wycieczki był napięty jak plandeka w żuku i następne atrakcje już czekały w kolejce. Ciemno było jak kopalni, więc nie do końca widzieliśmy, z czym się mierzymy (tym bardziej, że w przewodniku pisali, że wejście łagodne jest i takie dla delikatesów) i wyrwaliśmy więc na górę od razu z kopyta, co w kontekście rozłożenia sił było bardzo głupie i szybciutko się zemściło. I gdyby nie ta godzina powrotu, to bym się wdrapał na szczyt po mojej drzemce, ale zabrakło na to po prostu czasu.
Jeszcze nie wiem, jakie wnioski wyciągnę z tej wyprawy, ale na pewno wiem trzy rzeczy.
Po pierwsze – praca nie zając, nie ucieknie.
Po drugie – zdrowie jest tylko jedno.
A po trzecie – fajne zdjęcia, nie?