Każdy superbohater ma swojego superłotra. Swoje Nemezis, które mu zabiło rodziców, zniszczyło rodzinną planetę czy wydłubało oczy ulubionemu misiowi. Kogoś lub coś, co naszego herosa prześladuje, zwalcza, próbuje zniszczyć czy wykańcza fizycznie, ale psychicznie czasem też. Kogoś lub coś, co knuje, spiskuje czy kombinuje, jak śmiałka pozbawić supermocy lub jak je osłabić, żeby na ten przykład sobie spokojnie zapanować nad światem albo posiać trochę zniszczenia.
Choćbyście wzrokiem przenikali ściany i widzieli przez nie na wylot, to zawsze gdzieś po drugiej stronie czai się taka Krystyna Pawłowicz, która powoduje, że przeklinacie swoje supermoce, bo to ja pierdolę musi być widok szokujący, jak np. siedzi w wannie. I do tego śpiewa wachlując się tym swoim wielkim wachlarzem. Albo siedzi na klopie i je sałatkę. Albo… No może wystarczy, łapiecie o co chodzi, nie? Każdy ma po prostu coś, co go prześladuje i nie daje spokojnie żyć – Superman ma swój kryptonit, Batman ma swojego Alfreda…
…a ja mam swoją klamkę do kibla.
Serio, wcale się nie ma co śmiać, bo to jest kurewsko zdradliwa i podstępna klamka. Nie mam zielonego pojęcia, skąd jej się to wzięło. Może jak była malutką rudą żelaza, to została osierocona przez rudożelazowych rodziców wykopanych gdzieś w jakimś kopalniano-hutniczym zagłębiu?
A może jej rodzeństwo rudowe zostało przetopione na części do nowiutkiego Bugatti Veyron, którym wozi swój kształtny tyłek J. Lo i teraz ta moja ruda w klamce do kibla ma poczucie krzywdy dziejowej i niesprawiedliwości społecznej?
A może ruda, jak to ruda – wredna jest po prostu z natury?
A może podły charakter wykształcił się w niej później, kiedy już była klamką za to, że zamiast zamykać drzwi do sypialni jakiejś ponętnej pary, co wieczór wyprawiającej takie rzeczy, że nawet sąsiedzi wychodzą zapalić, wylądowała w moim kiblu?
Nie wiem, ale to nie jest normalne, żeby kawałek zakrzywionego żelastwa była tak nikczemny i szubrawy. Ale po kolei.
Remont is coming
Wszystko zaczęło się pewnego pięknego dnia, jakieś 6 lat temu, kiedy to miałem wreszcie dość. Otóż dość miałem tego wiecznego narzekania Pani Matki, że od momentu nabycia drogą kupna za śmieszną obecnie kwotę (nie napiszę jaką, żeby Was nie denerwować) mieszkania w wielkiej płycie, nic w nim nie zrobiliśmy przez całe długie 7 lat.
I choć próbowałem się nie zgadzać, bo jednak dorobiliśmy się drugiego syna, co się przecież samo nie zrobiło, to jednak okazało się, że to się nie liczy, gdyż poczęty został w moich rodzinnych stronach hrubieszowskich podczas pewnego pamiętnego wyjazdu i jako taki się nie wlicza do bilansu tego, co zrobiliśmy w mieszkaniu. Urządzenie sypialni, salonu czy lifting kuchni się nie liczy również.
No i się zaczęło
Zaczęło się od wyrżnięcia kawałka ściany, który jak widać nie wpasowywał się w zaawansowaną wizję architektoniczną wnętrza dla czteroosobowej rodziny autorstwa Pani Matki.
Wyrżnięcie ściany odbyło się metodą brutal force, za co niniejszym bardzo ścianę osobiście przepraszam, bo jeśli się zastanawialiście, kto ten remont własnymi ręcami i tymi palcyma wykonywał, to się weźcie zastanówcie nad sobą lepiej, bo nade mną Wam nie idzie. Efekt wyrżnięcia podziwiać możecie poniżej.
Zostawmy ten obraz dewastacji, nędzy i rozpaczy i przenieśmy się w przyszłość kawałek dalej, gdzie znowu uruchomiwszy moje wewnętrzne pokłady żądzy zniszczenia, ogołociłem ściany przedpokoju z przedpotopowego uroczego sajdingu. Na temat znoszenia z siódmego piętra, powtórzę – Z SIÓDMEGO PIĘTRA – tych wszystkich pierdolonych deseczek (bo akurat winda zamarzyła sobie urlop) oraz tego, jak bardzo niedobrymi ludźmi okazali się moi sąsiedzi, którzy nocą zajebali mi pół kontenera na odpadki swoimi śmieciami, nic nie powiem, bo musiałbym długo i namiętnie kląć, a podobno czytają mnie nieletni.
Tak czy siak, po wyniesieniu tego wszystkiego miałem pierwszy i jedyny raz w życiu dupeńkę tak przetrenowaną i jędrną, że nawet Chodakowska by się zarumieniła, o Jagnie pośladkami łuskającej orzechy nie wspomnę.
Bonusem tej całej sytuacji było to, że po odkryciu warstwy wierzchniej, moim oczom ukazało się prehistoryczne graffiti, z pomocą którego starożytni budowniczowie mojego budynku chcieli mi coś przekazać. Ale ni choinki nie wiem, co. Jako, że dzielę się z Wami tą prastarą wiedzą, to może znajdzie się na sali ktoś biegły w archaicznych narzeczach i wyjaśni mi, jakąż to tajemnicę odsłoniłem podczas swoich prac odkrywkowych. W bonusie piękne białe drzwi z czerwonymi klamkami – wrócimy do tego.
Ponownie przeskoczmy w czasie o kilka (tygo)dni do przodu, gdzie całe ściany przedpokoju zostały ponownie zakryte przed oczami niegodnymi oglądać pradawnej wiedzy w postaci pradawnego graffiti. Ten zabieg fabularny ma również na celu ukrycie przed Waszymi oczami zaawansowanych tajników ekip montażowych czyniących we wnętrzach cuda oraz nieprzypominanie mi kurwa o tym koszmarze krzywych ścian, sufitów, podłóg i futryn.
Poza ścianami, sufitami, podłogami i futrynami, które nie były proste, sam projekt również nie był prosty, a nawet wręcz przeciwnie, więc sami rozumiecie, że nie chcę rozdrapywać świeżo zabliźnionych ran i przypominać sobie tego docinania po raz setny czegoś o milimetry czy centymetry, kiedy trzeba było jakoś zgubić to, że starożytnym budowlańcom się coś omskło albo przepili poziomicę i w efekcie drzwi do łazienki są o 3 cm wyższe, niż sąsiadujące z nimi o pół metra drzwi do WC. Co i tak jest wartością niewielką, bo te do kuchni niższe były o prawie 10 cm. O tym, że po wyrżnięciu ściany magicznie okazało się, że podłoga w przedpokoju jest niższa o centymetr od tej po drugiej stronie też nie chcę pamiętać.
Finis coronat opus czyli koniec wieńczy dzieło
Dzieło wieńczące finis pokazuję poniżej, i zwracam uwagę na to, że kompleksowej oraz całościowej wymianie podlegało wszystko, włącznie z gustownymi białymi drzwiami i zdobiącymi je czerwonymi klamkami. Zostały owe drzwi wymienione na tak zwany złoty dąb pasujący do zamysłu mojego genialnego projektanta wnętrz oraz całości.
Klamka czerwona made by plastic została zastąpiona ślicznymi, metalowymi i kanciastymi w nowoczesnym kurwa go mać dyzajnie. Oho, zbliżamy się do sedna, pomyślicie sobie.
I wcale nie macie racji, bo to dopiero był początek.
Drzwiowo-materiałowa myśl techniczna i klamka
Brutalny kapitalizm, jaki nasz kraj opanował ponad 25 lat temu spowodował, że mnóstwo rzeczy jest robionych tak, żeby za chwilę się zepsuły i żeby je zastąpić nowszym modelem. Z przykrością obserwuję, że działa to również na żony, ale to po pierwsze temat na inny wpis, a po drugie mojej to nie dotyczy, bo powłoki cielesne dalej ma nieskazitelne jak kiedyś, jedynie bardziej złośliwa się zrobiła, pewnie przez kontakt ze mną, bo ⇒kobieta jest stworzeniem anielskim przecież, o czymś poczytacie sobie, jak klikniecie w linka. Tak czy siak chodzi mi o to, że drzwi wewnętrzne robione są z czegoś, co jest gównianym mdf’em komórkowym, który jest tani i niestety gówniany.
Gównianość onych drzwi objawiła się tym, że nie wytrzymały użytkowania przez kilkulatka, który już zaczynał sięgać do klamki i namiętnie się na niej wieszał przy otwieraniu (rzadziej, bo goni) i zamykaniu (częściej, bo już ulga). Dodajmy do tego fakt, że umordowany całym tym remontem, zamiast przykręcić klamkę na przestrzał przez drzwi specjalnymi śrubami na przestrzał (których w zestawie nie było i trzeba je było sobie dokupić), wkręciłem je po prostu w ten gówniany mdf, który jak już wyżej przeczytaliście – bardzo jest gówniany.
W efekcie wieszania się młodego organizmu na tkance klamki, ta się zaczęła wyrywać wraz z wkrętami z drzwi i po jakimś czasie po jej naciśnięciu spotykała nas niespodzianka, bo całość mechanizmu (bez drzwi) robiła salto mortadela o 90º zanim się można było dostać do kibla. Na szczęście nikomu z tego powodu nie przydarzyła się przykra historia, a przynajmniej nikt się nie przyznał albo szybko posprzątał.
W międzyczasie, 3 lata temu wzięliśmy się za remont łazienek, ale tutaj Wam nie pokażę zdjęć, bo całą historię przeczytacie sobie klikając w linka pt. ⇒moje boje z wymianą czarnego geberitu. Już wtedy zaczynałem powoli przyjmować do wiadomości, że taka upitolona klamka z wyrżniętym dookoła niej śladem po wkrętach to trochę wiocha jest i nieładnie wygląda, ale jak to prawdziwy facet potrzebowałem czasu, żeby uruchomić proces decyzyjny skutkujący tej klamki naprawieniem.
I naprawdę nie trzeba mi było o tym co pół roku przypominać, bo to niegrzeczne jest, tak człowieka nachodzić i nagabywać. Poza tym heloł – czy to ja ją zepsułem??
W międzyczasie międzyczasu podejmowałem próby nierównej walki z upiorną klamką – czasami ona wygrywała ze mną, czasami ja przegrywałem z nią. Taki krąg życia można by rzec. I zawsze było tak, że jak ten Batman ścigający Jokera, co jakiś czas odnosiłem sukces, ale jednak okazywało się, że walkę przegrałem, bo klamka znowu zaczynała się obluzowywać i rzeźbić jeszcze głębsze dziury w gównianym mdf’ie.
Podejrzewam, że jak to każdy superłotr, miała swojego pomocnika w postaci wieszającego się na niej Dżuniora, ale ten z kolei, jak to każdy winowajca, do winy się nie przyznawał.
Dokręciłem klamce śrubę? Zaraz się w magiczny sposób obluzowała!
Zmieniłem wkręty na grubsze i lepiej trzymające? Po niedługim czasie też się obluzowały i wyorały jeszcze większe dziury!
Ponawpychałem w te dziury kleju, na którym można przyczepić słonia do sufitu? Macie pięć prób, zgadnijcie, co się stało?
Nasz konflikt ciągnął się latami…
Nadejszła wielkopomna chwila…
…jakieś dwa miesiące temu, kiedy to wreszcie wziąłem się za ujebanej klamki naprawienie. A musicie wiedzieć, że to wcale nie było proste z uwagi na rewolucyjne umieszczenie otworów na te śruby na przestrzał, o których pisałem powyżej. Znalazły sobie one mianowicie miejsce w tym przytulnym obszarze, który zasłaniała klamka, której nie można było odczepić od tak zwanego szyldu i w efekcie bez specjalnej końcówki kątowej nie ma chuja we wsi, żeby ktoś to wkręcił. Na szczęście my ze szwagrem nie takie śruby wkręcali, więc co to dla mnie. Ano dla mnie to, że śruba była tak mała, albo otwór w szyldzie klamki tak duży, że śruby przewidziane przez producenta drzwi do tego konkretnego modelu nie trzymały całości w ogóle i dalej wszystko latało, jak Żyd po pustym sklepie (wolno tak pisać, czy już jestem antysemitą?).
Tu następuje drobny, ale upierdliwy przerywnik w postaci wizyty w pobliskiej castoramie, gdzie trafiłem najpierw na nadgorliwego ochroniarza, a potem niedouczonego doradcę klienta, i w efekcie wizyt w tym zacnym markecie budowlanym było kilka. Dobrze, że mam blisko, bo musiałbym na psychologa zacząć zbierać, z powodu budowlanej traumy i dziwnych reakcji organizmu na żółte litery na niebieskim tle.
Wkręcanie właściwych czterech śrub na przestrzał (bo myśleliście, że na drzwiach do łazienki to się nie wieszał, co?) zajęło mi jakieś 15 minut walki z końcówką kątową oraz światłą myślą techniczną projektantów klamki. Wkręcanie śrub testowych doradzonych w castoramie wraz z dojazdami do niej celem zakupienia takich, które wreszcie pasują, zajęło mi ze cztery godziny. Tak czy siak, bilans wyszedł dodatni, bo klamka do kibla oraz klamka do łazienki zyskały nowy żywot, wróciły na przewidziane przez producenta miejsce, a dzięki kilku trikom, które odróżniają fachowca od przeciętnego zjadacza chleba udało mi się pięknie zamaskować i naprawić wyryrane dziury w gównianym mdf’ie drzwiowym.
Wyglądało bosko. Jak nowiutkie. Czasy niepewności klamkowo-kiblowej wreszcie się skończyły. Już nigdy więcej nikt nie będzie pełen niepokoju sadził kloca z lękiem patrząc na latającą klamkę w drzwiach. Nigdy więcej biorąc prysznic w jakby nie było negliżu, nie będę się zastanawiał, jak bardzo skrzywdzę swoje dziecko, kiedy latająca klamka puści i drzwi do łazienki otworzą się na pełną szerokość ukazując moim nieletnim wszystkie me niedoskonałe szczegóły anatomiczne. Nigdy więcej Dziecię me młodsze nie będzie do kibelka wchodzić pełne obaw i strachu. NO MORE!!
Czułem się jak Batman, który po długiej i nierównej walce wsadził wreszcie Jokera do Arkham.
I już?
Nie kurwa, nie już.
Niedawno do Misiora przyszedł jego ziomek, przy którym ja się wydaję malutki (serio, serio, nastolatek, a pewnie mógłby spojrzeć Gortatowi prosto w oczy), do tego zbudowany w sposób adekwatny do wzrostu, bo to jednak trochę siły trzeba mieć, żeby taki gabaryt wprawiać w ruch.
I mi tę klamkę złamał.
Zdruzgotał.
Urwał.
Kurwa.
Fot: fotolia, autor: lassedesignen