Początek tegorocznych wakacji zaatakował mnie kilkoma sierpowymi, ale że ja twardy jestem jak smoleńska brzoza, to jednym nonszalanckim ruchem ręki przestawiłem nos i szczękę na swoje miejsce i walczyłem dalej.
Tytułem wstępu – potrzebny Wam będzie króciutki rys histeryczny.
Otóż moje Dziecię młodsze trenuje już trzeci rok judo. Judo, którego nie cierpi, ale że z Niego trochę klucha jest (widać, że dobre geny po tatusiu), to – może Go nie zmuszam, ale używając zaawansowanych technik manipulacyjnych perswaduję, że trzeba, że warto, że sprawność, że w ryj da, jak będzie potrzeba, że dziewczę napadnięte obroni dozgonną wdzięczność tejże zyskując i takie tam. Młody więc posłusznie, choć kręcąc nosem i marudząc straszliwie, dwa razy w tygodniu wychodzi na tatami i ćwiczy rzuty, pady i trzymania.
Natomiast moje zdolności do mentalnych manipulacji kończą się w obliczu zawodów i corocznych wyjazdów na obóz judo nad morze. Nie i już!
Mógłbym oczywiście powagą ojcowskiego urzędu powiedzieć Dziecięciu, że Jego sprzeciwy interesują mnie cokolwiek mało i ma robić, co mu każę, ale nie chcę tego robić. Albowiem.
Krótko, bo SeeBloggers czeka – przypadkiem zapisaliśmy go na zawody na zakończenie roku, na których rozpitolił wszystkich ze swojej grupy i wygrał złoto. Oraz nie wiedzieć kiedy dał się wreszcie namówić trenerowi w ostatniej chwili na wyjazd na obóz treningowy nad morze.
Wyjazd o 7:00 rano w niedzielę.
W tę niedzielę, która byłą drugim dniem SeeBloggers.
W mieście Łodzi.
Czyli kawał drogi od Wrocławia.
Fuck!!
Oczywiście mogłem olać jedno (i nie pojechać na SeeBloggers w ogóle), albo drugie (i nie pomachać dziecięciu wiezionemu w siną dal), ale ponieważ ja jestem twardy jak dupa Chodakowskiej to wymyśliłem, że to wszystko ze sobą pogodzę.
Choć nie do końca wiedziałem jak.
Who are you SeeBloggers?
To taka impreza dla ludzi, którzy coś robią do internetów i potem mają z tego pieniądze, sławę, uwielbienie tłumów, a najlepsi nawet wchodzą bez kolejki w ZUS’ie. Bierze się w tejże udział za darmo, więc pasowałoby odrobić pisząc recenzję, żeby potem sponsorzy nie marudzili, bo to jest naprawdę impreza ważna i duża, by nie rzec ogromna.
SeeBloggers to nie jest do końca konferencja, jak np. ⇒Blog Conference Poznań (jeśli jesteście ciekawi moich wrażeń, to klik w link), gdzie oczywiście, ważny jest networking i cała ta okołoblogowa otoczka, ale największy nacisk kładziony jest na technikalia związane z blogowaniem, współpracą z markami, zarabianiem na blogu czy ogarnianiem tego w mediach socjalnych. Bez złego odbioru tego słowa, totalnie bez krytyki i bólu dupy – SeeBloggers stawia trochę na lans.
To bardziej festiwal, gdzie takiej twardej wiedzy jest mniej, ale za to dużo więcej obcowania z celebrytami, z markami czy sobą nawzajem. Bardzo mocno pasuje mi tu słowo-klucz – IMPREZA, do tego z darmowymi fantami od sponsorów. Żebyśmy się dobrze zrozumieli – nie ma w tym nic złego, to bardzo przyjemna formuła, zwłaszcza dla początkujących, którzy niekoniecznie znają innych na tyle, żeby wspólnie siąść i pogadać sobie o życiu, bo dawno się widzieliśmy. I którzy fanty targają torbami, bo to jeszcze młode jest i płoche, to co im będziemy zabraniać.
Organizatorzy zresztą wyszli takiemu zapotrzebowaniu społecznemu naprzeciw, bo stoisk z markami było mnóstwo, a może i więcej. Mam nieśmiałe przemyślenia, że może nawet odrobinę za dużo, bo w tym całym wielkim przedsięwzięciu zabrakło mi po prostu miejsca, gdzie można było usiąść w miarę swobodnie i pogadać ze znajomymi.
Strefa networkingowa nie była wolna od stoisk marek (co akurat złe nie było, bo kawa i słodkość do kawy zawsze na propsie), ale była maleńka, z kilkoma zaledwie miejscami do siedzenia. Może gdyby pogoda była lepsza, to zasiedlilibyśmy leżaki na zewnątrz, ale pizgało tak, że nawet pingwiny by podciągnęły wyżej kołnierzyki, więc niestety ta opcja odpadła. Pod tym względem BCP moim zdaniem góruje. A może ja po prostu nie potrzebuję tylu kosmetyków?
Był moment, w którym się nie do końca dobrze czułem otoczony tą aurą celebrytów niekoniecznie z szeroko rozumianej blogosfery, bardziej spoza niej – patrzymy na takie nazwiska jak Żebrowski, Nosowska, Dudziak, Orłoś czy Owsiak jak na mieszkańców Olimpu, do którego nam maluczkim daleko i na który się nie wdrapiemy. A potem słuchasz ich mówiących ze sceny, zamieniasz z nimi kilka słów, robisz sobie samojebkę (znaczy ja nie robię, ale może kiedy o moim lęku samojebkowym napiszę) i okazuje się, że to jak najbardziej normalni ludzie, do tego mądrzy, ciepli i sympatyczni. I cholernie inspirujący, co budzi Twoją uśpioną motywację i chęć do działania. Bo skoro oni mogą, to czemu nie ja?
I wiecie, w pewnym momencie nieważne stało się to, co marki wystawiały u siebie. Nieważne stało się, czy tych marek jest dużo, czy mało, czy dawały fanty za zrobienie zdjęcia, czy wystarczyło zapytać. Czy była woda do picia, czy nie było. Czy do kawy była taka kolejka, że ludzie padali z braku kofeiny w trakcie stania. Czy pierogi z foodtrucka były smaczne, czy nie (nie!). Czy przeszkadzały kable na ziemi. Czy można było łatwo trafić do odpowiednich sal.
Zrozumiałem, że najważniejsi są ludzie, którzy mnie otaczali. Ludzie, których znam z internetów, a których nie będę wymieniać każdego z osobna, bo na pewno kogoś zapomnę i będzie siara. Ludzie, którzy mają taką samą zajawkę i w tych internetach robią. Ludzie, z którymi fantastycznie się gada, poluje na Mini, je burgery, pije piwo, żre chimichangę, wcina chipsy, robi zdjęcia Łodzi, pije bezalkoholowego drinka, trzaska selfiki na ściankach czy bez i wreszcie z którymi się czuje to flow pozwalające przegadać całą noc (no dobra, do północy) bez tego uczucia, że czas na strategiczną ciszę i dyskretne pójście niby to na dwójeczkę, a tak naprawdę nie ma o czym rozmawiać i zmieniamy miejscówkę.
Ważni są ludzie ci, których wcześniej nie znałem (że tak polecę w Grechutę), a którzy do mnie podeszli i powiedzieli dobra robota. Ci, którzy skojarzyli mnie po kilkunastu minutach gadania we wspólnym kółeczku wzajemnej adoracji i okazało się, że my się nawzajem czytamy, ale nie kojarzymy twarzy z miejscem w sieci. I choć ja bardzo się krępuję w takich sytuacjach, to kiedy ktoś do mnie podszedł i zapytał “to ty jesteś dizajnuch?” czułem, że się rozpływam, tak mi było dobrze.
Ważnie są także, a może przede wszystkim ludzie, którzy całą imprezę zorganizowali i dzięki którym mogliśmy wszyscy w niej uczestniczyć. I co z tego, że nie czytam fashionable? To wcale nie przeszkadza w tym, żeby Wam obydwojgu, oraz całemu sztabowi ludzi, którym kierujecie, bardzo podziękować za zorganizowanie SeeBloggers, prawda? Dziękuję więc.
Wnioski?
Warto.
Warto pisać (a niedługo nagrywać video, stay tuned), warto jeździć na takie imprezy (i na inne też), gdzie można twarzą w twarz spotkać się z ludźmi tak samo zajawionymi. Warto poczuć to coś, czego chyba komentarze i odpowiedzi w sieci nie dadzą tyle, co feedback na żywo.
Nie chcę omawiać prelekcji czy warsztatów, bo o tym będzie pisał każdy – dla mnie w blogowaniu (i takich konferencjach) zawsze byli, są i będą najważniejsi ludzie.
I niech to będzie moje podsumowanie SeeBloggers 2018.
PS. Pewnie już zapomnieliście o tym judo na początku, nie? No to skończę opowieść – całą galę SeeBloggers przeżyłem o suchym pysku, koncert Kaśki Nosowskiej takoż, potem mniej więcej po północy wsiadłem w auto i w pogardzie mając ten pieprzony deszcz, i ten wiatr wiejący prawie całą drogę do Wrocławia, zameldowałem się o 3:30 w domu, walnąłem się przespać, po czym budzik wyrwał mnie z objęć Morfeliny, patronki sennych polucji, w okolicach 6:40, bo Młody miał o 7:30 wyjeżdżać na obóz judo. Uważni czytelnicy w tym momencie popukają się w głowę, bo wcześniej jest jak byk napisane, że o 7:00. No właśnie. Nie drążmy – zdążyliśmy.