Zanim odpowiem na to arcyważne pytanie, kilka mądrych słów wstępu, jak nie chcecie czytać, to przewińcie do zdjęć.
Kuchnia Izraela to właściwie trzy kuchnie – palestyńska, czyli arabska oraz ta żydowska, ale w dwóch odmianach: wywodząca się z rejonów Europy Środkowo-Wschodniej aszkenazyjska, gdzie królują potrawy m.in. z jaj, kapusty, buraków, jabłek czy ziemniaków, pieczywo też wygląda znajomo, bo to chałka, bajgle czy pączki oraz kuchnia stricte śródziemnomorska, czyli sefardyjska z oliwą z oliwek, ciecierzycą, bakłażanami, karczochami, pomidorami, papryką, cytrynami i chlebkiem pita do tego. Mięsa je się mało, a jeśli już, to głównie jest to jagnięcina czy baranina.
Jak widać, kuchnia Izraela to raj dla wegetarian czy też i wegan (nie do końca ich rozróżniam, więc wybaczcie – na potrzeby tegoż wpisu używać będę skrótu myślowego pod nazwą #vege). Trochę się obawiałem, że będę ciągłe chodził głodny, bo ja raczej z tych mięsożernych, ale na szczęście były to obawy bezpodstawne, bo micha hummusu, który tak na marginesie uwielbiam, wystarczała mi na długi czas gastro-błogości.
Pierwsza uwaga – w Izraelu jest bardzo drogo, jak na polską kieszeń. Walutą jest tam szekla, którą wymienia się na złotówki mniej więcej w stosunku 1:1. Przeważnie można też płacić dolarami i nawet jakoś mocno nie rąbią na przeliczniku. Byłem tam tylko kilka dni, więc nie straciłem majątku, ale jednak na koncie ubyło mi zdecydowanie więcej, niż planowałem. Pocieszam się tym, że było warto, bo naprawdę żydowska kuchnia oferuje doznania smakowe wysokich lotów, choć to kuchnia bardzo prosta i niewyszukana. Jak zwykle sekret tkwi w doskonałych, świeżych produktach oraz przyprawach, z których Bliski Wschód przecież słynie. Dlatego ja napiszę po prostu o jedzeniu – nie doszukujcie się u mnie gastro-pierdololo w stylu kreowania smaków i besos, ok?
Niestety, ponieważ mieliśmy dość napięty program wycieczki, a dodatkowo rodzina nie do końca podziela moje blągerskie zboczenie na temat robienia zdjęć jedzeniu na głodniaka, więc niestety nie wszystko na zdjęciach mam. W sumie, to mogę następnym razem porobić zdjęcia pustych talerzy, że to takie dobre było…
Hummus
No przecież oczywista oczywistość i gastro-legenda kuchni w tym regionie świata. Pasta z ciecierzycy, tahini, oliwy, czosnku oraz soku z cytryny w różnych wariacjach, bo raz więcej czosnku, raz tahiny, czasem jest wersja na ostro, czasem z dodatkami, ale jedno się nie zmienia – zawsze była pyszna. Hummus to dodatek do innych dań, pasta do pieczywa, ale i samodzielne, w pełni sycące danie.
A jeśli chcecie spróbować naprawdę pysznego, to polecam ⇒bar Abu Hassan w portowej części Tel-Awiwu, czyli Jaffie, który jest podobno najlepszy w mieście. Nie obskoczyłem wszystkich, więc porównania nie mam, ale naprawdę ten jest rewelacyjny. Nie przejmujcie się, że wygląda to jak mordownia w Nowej Hucie – jest czysto, świeżo i pysznie. Porcja jest słusznych rozmiarów, do tego chlebki pita, sosik i pokrojona cebula. Można na miejscu, można na wynos, a porcja to niecałe 20 szekli (czyli jak na Tel-Awiw bardzo mało). Do wyboru mamy hummus klasyczny, spicy oraz z dodatkiem egyptian beans (czyli soczewicy). Tylko tyle i aż tyle, bo lepiej robić jedną rzecz dobrze, niż wiele byle jak. Ciężko trafić, ale jak zobaczycie kolejkę i uśmiechniętych lokalsów, to znaczy, że to tutaj.

Okolica lekko nieświeża, ale nie przekłada się to wcale na jedzenie – pół porcji zniknęło, zanim wyciągnąłem aparat.
Shakshuka, zwana szakszułką (przez nas, a nie, że oficjalnie)
To popularne (także i u nas) danie śniadaniowe. Sam kilka razy je robiłem, ale smakowało zupełnie inaczej, niż w Izraelu, bo ja oczywiście dorzucałem trochę mięcha, którego tu nie uświadczycie. Ale główny pomysł na danie jest taki sam – to doprawiona czosnkiem i ziołami mieszanka warzyw, z pomidorami i papryką w roli głównej, na wierzch której wbite są jajka, upieczone w całości tak, że są jak sadzone. Do tego oczywiście ciepły chlebek pita. Świetny pomysł na rozpoczęcie dnia – sycący, ale nie napychający.
Na szakszukę przewodnik polecił nam się udać do lokalu ⇒Doctor Shakshuka. Plan mieliśmy napięty, jak plandeka w żuku, więc nie dotarliśmy i szakszukę jedliśmy gdzie indziej – też była przepyszna.
Falafel
Kotleciki z ciecierzycy z przyprawami, smażone na głębokim tłuszczu. Danie niesamowicie popularne, aż wstyd, że nie załapało się na zdjęcie. No ale się nie załapało, więc musicie mi uwierzyć na słowo, że warto zamówić. Bardzo często w duecie z hummusem.
Sabich
O ile powyższe dania pewnie gdzieś Wam wpadły w oko, to sabich raczej niekoniecznie, bo u nas jest rzadko spotykany. Sabich to kanapka z obowiązkowego chlebka pita, a w środku za nadzienie służy opiekany bakłażan oraz ugotowane jajko, plus oczywiście warzywa, nieśmiertelna kolendra i sos (u nas był on na bazie tahini). Bardzo fajne danie streetfoodowe, sycące i niezbyt ciężkie – można po nim wrócić do zwiedzania, w naszym przypadku Jerozolimy.

Choć nadzienie zupełnie inne, to jednak przypominają mi się rzewne czasy knyszy na dworcu, we Wrocławiu…
Jagnięcina
Mięso u nas mało popularne, bo dosyć drogie, ale specjaliści od żywienia są zgodni – na polu walki o nasze zdrowie, owieczki zdecydowanie wygrywają ze świnkami. Zresztą wieprzowiny tu raczej nie znajdziecie, bo dla mocno obecnych w tym regionie Arabów to zwierzę nieczyste.
Nie wiem, czy ten pyszny szaszłyk z mielonej i opiekanej na grillu jagnięciny miał jakąś nazwę, bo w menu stało po prostu lamb. Ale jeśli kto wie, to niech się podzieli ze mną wiedzą, bo ja się chętnie dokształcę. A po lewej mamy inne mięsko, tym razem z kurczaka w postaci shoarmy. I choć kura była jak najbardziej w porządku, to zgodnie stwierdziliśmy, że moje jagniątko lepsze. Dodatkowo cały zestaw sosów, dodatków i przystawek (bardzo dobra kiszona kapusta biała i czerwona), oraz odrobina browarku dla ochłody.
Co pić?
Wodę przede wszystkim, bo jednak nawet o tej porze roku było w Izraelu powyżej 20°C. Raz dostaliśmy ją do obiadu w gratisie (tak mi się wydaje, bo na ichnim paragonie ciężko to poznać, a nie zamawialiśmy), a raz nie, więc nie wiem, czy to taki zwyczaj. Mają też pyszną lemoniadę, herbatę z miętą oraz kawę z kardamonem. Ale mi osobiście do obiadu najlepiej wchodzi zimny browarek. Co bardzo bolało, bo za małą butelkę sobie życzą 20–30 szekli. Za winem się nawet nie rozglądaliśmy, bo jakoś tak wyszło. Idealny kraj, żeby wyjść z nałogu, albo raczej nigdy w niego nie wpaść.
Zakochałem się też w świeżo wyciskanym soku z granatów, który obłędnie łączy kwaskowatość ze słodyczą i genialnie gasi pragnienie. Cena też przystępna (jak na Izrael), bo tak w granicach 10–15 szekli za spory kubek.

Jak widać na załączonym obrazku, paragon po hebrajsku, żeby nic nie zrozumieć, ale o napiwkach w lengłidżu, żeby przypadkiem nie uciekło.
Słodkości
To przede wszystkim baklawa, chałwa i daktyle – najlepsze znajdziecie na bazarze ⇒Carmel Market. I tu mamy pouczająca historyjkę, którą Wam opowiem ku przestrodze.
Uwielbiam baklawę, którą kiedyś posmakowałem ⇒w Turcji i od tamtej pory za mną łazi, zwłaszcza kiedy jestem w krajach Bliskiego Wschodu, gdzie jest w zasięgu ręki. Cienkie, chrupiące ciasto filo, do tego przeróżne orzeszki (w tym rzadko u nas spotykane piniowe), a to wszystko w słodkim syropie o takim własnie orzechowym posmaku. Niebo w gębie. No i właśnie dorwałem się do stoiska z takim niebem, kiedy wybraliśmy się na targ HaCarmel. I tak mówię miłemu panu, żeby ładował po kawałku wszystkiego. Ten ładuje, i ładuje, i ładuje, aż sam stwierdziłem, że to przesada i miły pan na to, że 100 szekli (czyli sto zł). Troszkę mnie tym zastrzelił, ale trudno – mężczyzna spłaca swoje długi. Błędy zrobiłem dwa – po pierwsze, najpierw ZAWSZE pytajcie o cenę. A po drugie – TARGUJCIE SIĘ. Nie pierwszy raz byłem na targu w krajach arabskich, ale jakoś tak pierwszy raz straciłem czujność, bo zazwyczaj targuję się do upadłego, co mi sprawia niesamowitą frajdę.
Uczcie się na moich błędach.
Kilka słów na koniec.
Nie załapaliśmy się na ryby i owoce morza, choć zwiedzaliśmy port w Jaffie – było jeszcze za wcześnie i lokale były zamknięte (jeśli szukacie miejscówki z dobrymi rybami, to nasz przewodnik bardzo zachwalał ⇒The Old Man and The Sea, a w szczególności rybkę zwaną locus, po naszemu żabnica).
Jako się rzekło na wstępie, Izrael jest drogi, więc uwzględnijcie to w swoim budżecie podróżując do tej części świata. Kiedy będziecie się stołować w lokalu z obsługą, to napiwki są rzeczą normalną, podobno kelnerzy się o nie nawet upominają – nie wiem tego, bo od nas dostawali z automatu. Nic mi nie wiadomo również o jakiejkolwiek klątwie faraona czy innego sułtana – cała ośmioosobowa wycieczka przeżyła te kilka dni bez rewolucji żołądkowych i rozmów z wielkim uchem, ale nie żywiliśmy się z wózków (poza sokami wyciskanymi z granatów), tylko zachodziliśmy gdzieś, gdzie można sobie usiąść i pogadać.
Kuchnia Izraela to zlepek wielu kuchni, wielu kultur i wielu smaków. Zazwyczaj z takiej mieszanki niekoniecznie wychodzi coś fajnego, ale nie tym razem – jedzenie w tej części świata jest pyszne i jeśli kiedykolwiek zbłądzicie w te rejony, to na swoją listę rzeczy do zrobienia wpiszcie koniecznie kilka solidnych posiłków z hummusem i falafelem, pogryzanych chlebkiem pita.