Historia ta zaczyna się jakoś tak zwyczajnie.
Ot, jadę ja sobie autem, i jadę, aż tu nagle korek, co we Wrocławiu nie jest jakieś niezwykłe, a nawet vice versa. I z nudów zaczynam sobie przeglądać Instagram, bo to niezbyt angażuje, co dla kierującego pojazdem mechanicznym bez znaczenia nie jest. I tam ⇒Magda mówi, że ma fajny konkurs – wystarczy fotograficznie upolować na drodze Mini (autko, nie dziewczyny skąpo odziane), odpowiednio pohasztagować, pooznaczać i potem tylko czekać cierpliwie na wyniki. Do wygrania warsztaty kulinarne oraz takie zgrabne upolowane autko do pośmigania na weekend.
I nie uwierzycie, ale chwilę potem podjeżdża za mną co? Mini! W kolorze ślicznym różowym. To co?
♫ Pojedziemy na łów, na łów, towarzyszu mój ♫!
https://www.instagram.com/p/BkUesjIlK‑X/?taken-by=dizajnuch
Fotka cyknięta, wszystkie hasztagi wpisane i czekam.
I zgadnijcie, kto wygrał?
Macie pięć prób.
Timing, scheduling, planning, czyli jak to ogarnąć?
Plany całości były napięte jak plandeka w żuku, bo warsztaty kulinarne miały wyznaczony bardzo krótki termin ważności, mianowicie 30 czerwca, czyli za trzy dni. Wtedy to, w warszawskim ⇒Miele Experience Center, pod okiem znakomitego szefa kuchni Rafała Hreczaniuka, zwycięzca plus siedmiu zaproszonych przez niego gości miało sobie pogotować i smacznie pojeść. Zaprosiłem trzy osoby z rodziny (z Warszawy), trójkę przyjaciół (z Wrocławia) oraz moją ukochaną MałąŻonkę, która nie łapie się pod żadną z tych kategorii, bo podobno żona to nie rodzina.
Zorganizowanie tychże 7 osób wbrew pozorom okazało się bardzo proste, nikt na tę akurat sobotę nie miał planów krzyżujących moje plany. Poza ⇒moją zszywaną ręką oraz moją Mamą, która w piątkowy wieczór postanowiła zrobić nam niespodziankę i ⇒przejechawszy pół Polski, zameldowała się we Wrocławiu. Na szczęście w planach miała też inne, nie związane z nami osobiście plany, i nasze plany się z tegoż powodu nie musiały przeplanować.
Shopping, buying, spending, czyli na co wydać kasę?
Punkt pierwszy przewidywał, że ok. 10:00 Magda zwija mnie na zakupy, cobyśmy mieli z czego gotować, w tym czasie wrocławska część wycieczki idzie sobie pozwiedzać, bo dawno byli w stolycy i potem, około południa melduje się na warsztatach.
Na zakupy jedziemy oczywiście czym??
Samochodem!
Na całe wielkie szczęście nie musiałem się martwić tym, że mój portfel mógłby poważnie ucierpieć podczas buszowania po bazarze na Olkuskiej, bo to nie ja płaciłem, tylko sam szef kuchni Rafał Hreczaniuk.
Good to have a sponsor.
Żeby nie było jednak tak różowo, Rafał miał gotową listę zakupów i niestety nie mogłem sobie zażyczyć snickersa czy słoika nutelli. Ech…
Niestety, nie opanowałem jeszcze sztuki targania obiema rękami skrzynki z zakupami i robienia sobie w tym czasie samojebek, więc niestety przeskoczymy teraz w czasie i przestrzeni do Miele Experience Center, gdzie te wszystkie dobrości przejdą proces zamiany w kulinarne cuda.
Cooking, preparing, slicing, czyli nie ma mientkiej gry.
Jeżeli wydaje Wam się, że na takich warsztatach tylko sobie stoicie i patrzycie, jak szef kuchni dla Was gotuje, to macie rację – wydaje Wam się.
Takie warsztaty bardzo mocno uświadamiają coś, o czym wszyscy zapominają – praca w kuchni to jest ciężka robota, do tego dookoła coś wrze, coś skwierczy, coś paruje czy coś bulgocze. W takiej kuchni z prawdziwego zdarzenia trzeba mieć oczy dookoła głowy albo doskonale zgrany zespół, w którym każdy wie co robi, kiedy i jak.
My nie wiedzieliśmy.
Dlatego chłonęliśmy jak SpongeBob wszystko to, co nam Rafał Hreczaniuk tłumaczył i pokazywał, oraz bez szemrania kroiliśmy, szatkowaliśmy, obieraliśmy i przygotowywaliśmy, w czym dzielnie pomagała nam Magda.
Podobno najlepsi szefowie kuchni to mężczyźni. Nawet jeśli, to zdecydowanie milsze dla oka w kuchni są panie.
Tasting, trying, eating, czyli to, co tygryski lubią najbardziej.
Na pierwszy ogień poszły ostrygi. Co jest trochę niefortunnym stwierdzeniem, bo się je wcina prosto z lodu. Ale zanim trafią do naszych paszcz, to jest z ostrygami sporo zabawy. Najpierw trzeba opłukać i oczyścić muszle, potem je pootwierać, najlepiej specjalnym nożem, a skubane wcale nie chcą przy tym współpracować, przeciąć zaczep mięska z muszlą, wyłożyć na lód i wreszcie można wcinać.
My próbowaliśmy w dwóch wariantach – z szalotką zmieszaną z octem z czerwonego wina oraz z miąższem marakui. Do mnie osobiście bardziej przemawiała opcja na ostro.
No i tutaj bardzo wyraźnie wyszło, że nie każdemu ostrygi podchodzą. Osobiście nie mam z nimi żadnego problemu, choć uczciwie przyznam, że do moich ulubionych morskich robali nie należą – zawsze przy składaniu zamówienia przegrają z krewetkami lub małżami, że o ⇒grillowanej hobotnicy nie wspomnę.
W międzyczasie pod bieżącą wodą płukały się z piasku małże brzytwy, zwane inaczej okładniczkami oraz małże vongole, zwane przez mnie zupełnie niepoprawnie bombolami.
Po wypłukaniu i wymieszaniu z winem oraz pokrojonymi przez nas dodatkami małże wylądowały w nagrzanym garze, gdzie przez chwilę się gotowały i następnie trafiły na nasze talerze.
Po małżach przyszedł czas na risotto z przegrzebkami i kurkami. I tu się moi drodzy zaczyna opowieść o tym, jak na kuchni jest ciężko – jako zwycięzcy konkursu, przypadł mi zaszczyt robienia tegoż.
Nie wiem, czy wiecie, ale risotto to nie jest ugotowany ryż, do którego wrzuca się różne smakowite śmieci z mrożonki. To potrawa której się nie odgrzewa, którą się robi dosyć długo i na którą się po prostu czeka tak minimum 20 minut. Cytując więc Magdę:
Jeśli przyniosą Wam risotto po 5 minutach od zamówienia, to znaczy, że to nie jest risotto i powinniście je zwrócić do kuchni.
I ja tego wszystkiego tymi ręcami doświadczyłem, gdyż pod okiem Rafała Hreczaniuka przez te 20 minut mieszałem w garze ryż. I mieszałem. I mieszałem. Potrawa nie wygląda na mocno skomplikowaną, ale to mieszanie…
No to teraz szybki kurs robienia risotto, jeśli coś pomieszałem, to mnie naprostujcie, bo jadę z pamięci.
W dosyć rozłożystym rondlu rozgrzewamy tłuszcz (tu oliwa) i szklimy na nim drobno posiekaną cebulę (“masz tu cebulę, pokrój w kostkę o wielkości ziarnka ryżu”). Potem dosypujemy włoski (to ważne!) ryż i mieszamy, aż zrobi się szklisty. Kiedy ryż zrobi się szklisty, dolewamy wino i czekamy, aż ryż go wchłonie. Następnie wlewamy chochelkę lub trzy bulionu i CIĄGLE MIESZAJĄC podgrzewamy, aż ryż znowu wchłonie płyn.
Potem znowu dolewamy kolejną porcję bulionu i CIĄGLE MIESZAJĄC podgrzewamy, aż ryż znowu wchłonie płyn.
Potem znowu dolewamy kolejną porcję bulionu i CIĄGLE MIESZAJĄC podgrzewamy, aż ryż znowu wchłonie płyn.
Potem znowu…
I znowu…
I tak aż do momentu, aż ryż będzie gotowy, czyli al dente. Pod koniec dodajemy zimne masło pokrojone w kosteczki, parmezan, sok z cytryny, względnie inne dodatki wedle uznania i już. Proste, nie? Tylko to mieszanie…
W międzyczasie, kiedy ja walczyłem z ryżem, Rafał przygotowywał dla nas przegrzebki oraz kurki – po dokładnym umyciu i oczyszczeniu wylądowały na patelni…
…a na następnie na talerzach.
I powiem Wam, że choć to danie nie prezentuje się zbyt pięknie, bo risotto wygląda, jak wygląda, to uwierzcie mi – przegrzebki i kurki skradły moje serce. Wyszła nam jedna porcja za dużo, ale na szczęście na miejscu byłem ja i się nie zmarnowała wcale, ale to wcale.
I wreszcie nareszcie nadszedł czas na deser – sorbet mango z truskawkami i syropem z czarnego bzu. Ale to brzmi strasznie jakoś prosto, więc trochę tu poeksperymentujmy.
Umarłem, kiedy spróbowałem truskawek – zostały pokrojone na ćwiartki, do tego dorzuciliśmy pokrojone listki bazylii i uwaga!! – oprószyliśmy odrobiną pieprzu i siup, do lodówki. Ja wiem, brzmi dziwacznie, ale uwierzcie mi – truskawki nabrały takiej głębi, że trzeba nas mnie było odganiać od michy, bo by nie wystarczyło do deserów.
Całość została posypana delikatnie listkami werbeny cytrynowej pokrojonej techniką chiffonade w drobniutkie, cieniutkie wstążeczki, która to werbena obłędnie wręcz pachnie i doskonale komponuje się z sorbetem i słodkimi kawałkami mango.
W międzyczasie miała miejsce krótka ceremonia przekazania vouchera na jazdę Mini Cooperem, podczas której uściskom nie było końca, a na sam koniec warsztatów nastąpiła tradycyjna wymiana koszulek fotka grupowa wszystkich kucharzących w tym dniu.
Jeszcze tylko mały fotoautolans i do domu.
Po drodze zahaczyliśmy o Łazienki, coby trochę wyspacerować nadmiarowe kalorie, ale niebo, choć malownicze bardzo, jednak nie do końca obiecywało dobrą pogodę, więc po spacerku zalogowaliśmy się do auta i kierunek Wrocław.
I to by było na tyle. Pozostaje mi jedynie wymyślić, gdzie na weekend pojechać Mini i zrobić z tego wypaśną relację.
Macie jakieś sugestie takiego weekendowego wypadu?