Ostatni to już odcinek opowieści z naszej MałaŻonkowej wizyty na Zakynthos, bo i sama wizyta długa nie była. Ale w myśl zasady, że najlepsze zostawia się na koniec, coby się Szanowne Państwo nie znudziło, dzisiaj będzie najsmakowitszy kąsek. Po tym, jak już pozwiedzacie wszystkie ⇒atrakcje Zakynthos, pewnie zgłodniejecie. I dzisiaj pokażę Wam restaurację, w której przeżyłem gastrorgazm i moje kubki smakowe zaśpiewały hymn pochwalny. Panie i Panewki – Cross Tavern.
Do tawerny trafiliśmy, bo ja jestem gaduła i pogadałem z lokalsem przy wypożyczaniu samochodu, gdzie by tu można zjeść coś dobrego i niekoniecznie pod turystów. Nie ma ich tu jak mrówków, jak to jest w każdym innym miasteczku na Zakynthos, jest za to dużo Greków zażywających sjesty przy szklaneczce wina i arbuzie, co najlepiej chyba świadczy o jakości jedzenia – tubylcy by sobie nie dali wciskać byle czego.
Nie wiem, czy znajdziecie ją w jakiś oficjalnych reklamówkach, ale warto poszukać. Dodatkowo, jeśli planujecie romantyczny wieczór, to jest tu idealnie, bo podobno widać przepiękne zachody słońca – my byliśmy akurat w porze obiadowej, ale siedząc na tarasie przy klifie oczyma duszy widziałem tę grę świateł wieczornego nieba i słońca zanurzającego się w morskiej toni. Widzicie? Aż z wrażenia poetycko bredzę.
Jak się łatwo zorientować żarłok ze mnie. Ale też i smakosz – ja nie lubię jeść byle czego, a przyjemność płynąca z jedzenia jest u mnie na równi z innymi przyjemnościami ciała i ducha. Dlatego nawet ⇒lista rzeczy, których chciałbym spróbować przed śmiercią albo które chciałbym przeżyć, zawiera kilka pozycji odnośnie jedzenia właśnie. Jedną z nich było spróbowanie świeżych owoców morza, z założeniem, że są przygotowywane przez jakiś lokalsów najlepiej znających się na takich wynalazkach. We Francji udało mi się z małżami i ostrygami, teraz w Grecji dorwałem się do grillowanej ośmiornicy i krewetek, dodatkowo w miksie z doradą.
Zacna to naprawdę zbieranina – ugrillowane rewelacyjnie, a krewetki i ośmiorniczkę trudno przyrządzić w punkt. Tutaj wszystko było perfekcyjnie zrobione – jędrne, sprężyste, ale wcale nie gumowate, obłędnie pachnące ziołami i dymem. Do tego schłodzone wino i trochę zimnej wody, znaczy tfu… odwrotnie i niebo w gębie.
Kilka strzałów znikąd później nasz talerz wyraźnie stracił na estetyce. Ale czy trudno nam się dziwić?
Wprawne oko dostrzeże, że jakoś niewiele tutaj skorupek po krewetkach, ale zanim zaczniecie rechotać, że buraki nie umio w jedzenie krewetków, to pozwólcie, że kogoś Wam przedstawię:
Pojedliśmy zacnie, wszystko choć w smaku nieskomplikowane, to jednak pozostawiło nas w poczuciu, że tak po prostu powinny te rzeczy smakować.
Tak po domowemu.
Po grecku.