Poniedziałek.
Brzmi jak wyrok.
Ale poniedziałek RANO brzmi jak wyrok co najmniej dożywocia, jeśli nie ciężkich robót. Jak to piórko ważące duszę na Sądzie Ozyrysa – koniec, dupa zbita, apelacji nie ma. Tylko że tam męki niepewności i strachu przechodziło się raz, a tutaj co tydzień. Co tydzień rano o 6:30 zerwie mnie dźwięk budzika oznajmiając, że czas wstawać i prowadzić swoje pociechy do szkoły na 7:50. Nawet kurna nie na 8:00, tylko na 7:50! Kogo, ja się pytam, kogo te 10 minut zbawi? Poza mną, który tych zbawiennych 10 minut nie może przespać w spokoju przytulony do kształtnych kształtów MałejŻonki?? Dlaczego ja nie mogę spędzić tych 10 minut w objęciach Morfeliny, patronki sennych polucji, tylko muszę się zrywać z wyra, żeby dzieci mogły do szkoły dotrzeć na tę 7:50 (nawet kurna nie na 8:00, tylko na 7:50!)??
A nawet jeśli by to była 8:00 rano…
…to i tak trzeba wstać mniej więcej o 6:30, żeby zdążyć. Z tego całego czasu mniej więcej pół godziny zabiera przejechanie tych niecałych 3 kilometrów do szkoły. Bo przecież nic tak bardzo nie kojarzy się z rokiem szkolnym, jak korki. No, może jeszcze rozpoczęcie roku akademickiego, kiedy to biedni studenci przyjeżdżają do Wrocławia zgłębiać wiedzę i momentalnie wypełniają wszelkie parkingi, miejsca postojowe, miejsca niepostojowe, ale jeszcze się da wcisnąć oraz ulice, szosy i drogi miejskie swoimi samochodami, których nie mają i na które nie mają kasy, bo studenci nigdy nie mają kasy.
Na szczęście z mojego kwadratu daleko do jakichkolwiek uczelni, więc rankiem studentów w moich rejonach brak. Ale za to pełno jest podobnych mi lemingów, którzy rano wyjeżdżają swoimi wziętymi na kredyt autkami ze swoich wziętych na kredyt domków na peryferiach, żeby dokładnie tak jak ja zdążyć odstawić swoje pociechy przed pierwszym dzwonkiem, czyli na tę 7:50 (nawet kurna nie na 8:00, tylko na 7:50!) .
Cały poranek od dźwięku budzika, poprzez pierwsze drzemki (w zależności od stopnia zużycia organizmu czy odcinków serialu na Netflixie dzień wcześniej – dwie lub trzy), szykowanie śniadania i sprzątanie po nim, drugiego śniadania i jego wrzucanie do pudełek śniadaniowych (a dzisiaj nie ze Spider-Manem tylko z Avengersami – kurna, dziecko, serio robi Ci to taką różnicę?), pakowanie sobie żarcia do fabryki w pudełeczka, ubieranie siebie i pilnowanie, żeby Najmłodszy nałożył to, co trzeba, nie na lewą stronę oraz na to wszystko mundurek (jak ja wtedy jestem wdzięczny moich chromosomom, że nie mam córeczki i nie dumamy wspólnie, czy dzisiaj kucyk czy warkoczyki, a skarpetki w jednorożce czy wróżki), poprzez jazdę, a raczej stanie w korkach, aż do porannej kawy lecę na autopilocie nie angażując do żadnej z tych czynności większej części świadomości, niż do oddychania. Pewnie, można jak ten Karate Kid wciągać nosem i wypuszczać dwa razy dłużej ustami, co podobno odblokowuje czakramy i wspomaga przepływ energii, ale ja rano energii nie mam i moje czakramy są zablokowane na amen, dopóki nie poczują ożywczej energii kofeiny.
Dopiero pierwszy, zaparzony w studiu, w moim bajeranckim ekspresie łyk cudownie aromatycznej kawy rozbudza mnie na tyle, że zaczynam cokolwiek kontaktować. Teoretycznie fabrykę otwieramy o 10:00, więc do tej pory mogę sobie spokojnie odtajać popijając kofeinkę i odhaczając poranną prasówkę, po czym w pełni sił przystępuję do walki o lepsze jutro.
A raczej tak by było gdyby nie pieprzone uczucie porannej świeżości.
Ja już jestem duży i wiem, że hasła reklamowe są po to wymyślane, żeby reklamować. I jako takie nie muszą mieć wiele wspólnego z rzeczywistością – pamiętacie cukier krzepi? Są ładne, krótkie, chwytliwe, wpadające w ucho. Coś jak #dobra_zmiana? I totalnie nieprawdziwe! Ale ze wszystkich tych haseł, które kłamią jak bura suka i są totalnie od czapy, “uczucie porannej świeżości” wkurwia mnie najbardziej. Niech kopirajter, który je wymyślił sczeźnie w piekielnych kręgach, wszystkich dziewięciu naraz.
Kto z Was, moje drogie Czytelniczki i drodzy Czytelnicy budzi się rano i odczuwa gdziekolwiek jakąkolwiek świeżość? Można się wieczorem wyszorować do białości, wykąpać w CHANEL No.5 (które tak na marginesie strasznie śmierdzą), włosy potraktować odżywką z dupnej wydzieliny ślimaka atlantyckiego, a i tak rano będzie walić z japy jak z bambusowej chaty, a na głowie zrobi się snopek siana, jakby pieron walnął w rabarbar. Nawet najbardziej seksowna top modelka czy celebrytka, kiedy wstaje rano to w gębie ma trampka, a na głowie wiecheć. O miejscach intymnych litościwie nie wspomnę, ale po nieodpartej chęci na poranne podrapanie się po jajach wnoszę, że tam też za świeżo nie jest.
I tak sobie właśnie zrobiłem przerwę na przeczytanie tego, co napisałem i doszedłem do wniosku, że mam ochotę dalej rozwodzić się nad zapachowymi i estetycznymi aspektami kogoś, kto rano wstaje i wygląda jak dupa zza krzaka krótko mówiąc. A że ja mam wrodzony talent do malarskich i niezwykle obrazowych opisów, to stwierdziłem, że oszczędzę Wam napadów mdłości przy porannej kawie i dalszych odruchów womitnych, a zamiast tego powiem Wam coś, za co mnie znienawidzą wszyscy ci, którzy rano lecą na autopilocie i nie mają czasu na poranne czynności higieniczne, ufając w moc wczorajszej kąpieli albo dzisiejszego flakonika perfum.
Ja mam w studiu, czyli w pracy PRYSZNIC.
Zazdrośćcie.
Fot: depositphotos.com, autor: bonninturina