Mam ostatnio zgon twórczy i nawet czytanie samego siebie, kiedy radziłem co robić podczas ataku epickiej chujni mi nie pomaga. Może to wiosenne przesilenie, ale mam ostatnio takiego niechcieja, że jakby oddychanie wymagało wysiłku, to bym długo nie pociągnął. Mam rozgrzebanych kilka tematów, których nie mogę jakoś skończyć. Mam kilka szkiców, które nie chcą mi się zmienić w soczysty wpis. Dlaczego mi nie idzie? Nie wiem.
Ale mam podejrzenia.
To pewnie wina mojego abonamentu na Netflixie, w który durny dałem się wrobić. Pierwszy miesiąc gratis!! I teraz durny bulę dalej, bo coraz więcej oglądam. Nie zdążyłem obejrzeć wszystkich seriali w jeden miesiąc, a jak to tak – przerywać sezon w połowie? To nieludzkie, prawda? I może to jest właśnie powód, dla którego nie idzie mi ustawianie literek w wyrazy, a tych pięknie w zdania. Zamiast tego siedzę i oglądam. Jak durny oglądam. Może jakbym miał telewizor i na co dzień oglądał… cholera, nie wiem, co tam leci, bo telewizora jednak nie mam, ale podobno jest do dupy, to bym się tak nie rzucił na te seriale jak szczerbaty na suchary. A tak? Mój laptopik stał się moim kinem domowym.
I dlatego postanowiłem połączyć przyjemne z pożytecznym, czyli wyciągnąć z mojego bezsensownego oglądania seriali jakieś korzyści. I tą korzyścią dla mnie jest temat na tekst. A korzyścią dla Was jest to, że będziecie wiedzieć, na co nie marnować czasu.
W bonusie dorzucam kilka (s)hitów kinowych, od których bolą mnie zęby. A zaraz, bolą, bo mi ostatnio dentysta wycinał kawał dziąsła skalpelem, żeby się dostać do połamanego zęba. Muszę się więc z tego bólu pocieszyć jakimś fajnym serialem – podrzucicie coś?
Iron Fist
W środku dnia i w środku amerykańskiego wielkiego miasta bosy koleś ubrany jak hipster, tylko brudny i niewyprasowany próbuje wbić się do siedziby wszechmocnej i wszechpotężnej korpo, że niby jest zaginionym kilkanaście lat temu w katastrofie lotniczej nad Himalajami synem jej prezesa czy tam właściciela. Kilku ochroniarzy próbuje go wywalić i wtedy on pokazuje, że jest niby to masta-blasta z kung-fu, spuszcza gościom łomot i wbija do windy. Jedzie na górę, gdzie spotyka swoje takie niby przyszywane rodzeństwo, teraz dzierżące korpo-władzę, które go oczywiście nie poznaje i bierze za gościa z defektem pod deklem, po czym wzywają następnych goryli, żeby gościa jednak wyjebali za drzwi trochę skuteczniej. Ten się dziwi, że jak to tak, że mnie nie poznajecie, minęło raptem kilkanaście lat i to przecież nic, że wtedy byłem dziesięciolatkiem z bogatego domu, a teraz mam dwadzieścia parę i chodzę w ciuchach zajebanych z pomocy dla powodzian. To ja! Danny! I tak przez kilka odcinków. A kiedy w końcu wychodzi na jaw, że gość nie kłamie, to zaczyna się jeszcze głupiej i bez sensu.
“Daredevil” mnie urzekł i pochłonął (no dobra, pierwszy sezon był tak dobry, że drugi tylko trochę podrapał w gardle przy łykaniu). “Jessica Jones” trochę mniej, ale też dawała radę. “Luke Cage” miał klimat, chociaż przymulał. Ale “Iron Fist” to jest jakiś wypadek przy pracy. Film o mistrzu kung-fu, gdzie koleś tak w to kung-fu nie bardzo. Film o mistycznym mistrzu kung-fu, gdzie tej mistyki tak nie bardzo. Film o mistycznym mistrzu kung-fu wytrenowanym w mistycznym klasztorze, gdzie przez cały sezon tego klasztoru i tego treningu tak nie bardzo. Żeby jeszcze chociaż fajnie się lali po mordach, a tu dupa. Zresztą – dupy też jakieś takie nijakie. Ten serial jest trochę jak polskie komedie romantyczne – miało być dobrze, a wyszło jak zwykle.
Belle Epoque
Skoro już o polskich superfilmach mowa, to mamy niezwykle odkrywczy serial “Belle Epoque” wyprodukowany przez wrażą stację sączącą jad w serca prawdziwych Polaków, czyli tvn. Który to postanowił być trendy i wyłożył ciężkie siano na film dziejący się gdzieś w okolicach początku XXw., bo teraz taka moda jest. Jeśli kiedyś zastanawialiście się, jakby wyglądał serial “NCIS: Kraków” to właśnie tak nie powinien wyglądać. Bo Kraków i w ogóle życie tak wtedy nie wyglądało – po obejrzeniu “Taboo”, gdzie wszystko jest brudne, obleśne i śmierdzące jakoś mi tego naturalizmu brakuje. Nawet chłopi pańszczyźniani mają tu wszystkie zęby i się myją częściej, niż na Wielkanoc.
Sam serial to taki kryminał z kolesiem, który jest marynarzem i sobie przypłynął do Krakowa, bo to przecież największe miasto portowe tamtych czasów. Kiedyś z niego musiał uciekać, bo go ktoś wrobił w zabicie kogośtam podczas pojedynku. Ale tak naprawdę to nieprawda, bo tego kogoś zabił zupełnie inny ktoś zza drzewa i z karabinu. Ciekaw jestem, jakim cudem nikt się nie zorientował, że gość zastrzelony ma dziurę w głowie od tyłu, choć pojedynkował się twarzą w twarz, a w głowie kulę karabinową, a nie z pistoletu. Ale w sumie w tym filmie jest tyle dziur, że jedna w głowie tu czy tam nie robi różnicy. Dziurawe są historie kryminalne, dziurawe są postacie, dziurawa gra aktorska i w ogóle to wszystko przez te dziury się słabo kupy trzyma. Trzy odcinki wytrzymałem, bo jednak nie lubię gnoić polskich produkcji. Więc mocno nie gnoję.
Wynonna Earp
Szeryf Wyatt Earp to ten, który się strzelał z wyrewolwerowanymi rewolwerowcami (powtórzycie to szybko 3 razy pod rząd?) w Tombstone, o czym było dużo filmów, a niektóre nawet całkiem niezłe. Obrosło to w legendę Dzikiego Zachodu jak Billy the Kid czy dziwki bez rzeżączki. I na tej legendzie postanowili się powozić twórcy serialu “Wynonna Earp”, a ja postanowiłem sobie wyobrazić, że będzie to kozackie połączenie westernu z… No właśnie – z czym?? Lubię filmy, gdzie ktoś gania niedobre demony i robi im bururu. Kocham “Supernatural”, chociaż Winchesterowie nie walczyli już chyba tylko z pokemonami. Kocham “Grimm”, chociaż ostatnio moja ulubiona rudowłosa Bitsie Tulloch zmieniła kolor na blond i przesadza z mejkapem. Tutaj też się chciałem zakochać. Tym bardziej, że główna bohaterka, to… główna bohaterka, czyli dziewoja.
Wynonna to prapra(..)prawnuczka Wyatta, a jej przeznaczeniem jest tępienie niedobrych demonów o dziwnych oczach i robienie im bururu poprzez strzelanie z magicznego rewolweru swojego prapra(..)dziadka, bo tylko tak je można zabić i odesłać gdzieś pod podłogę. Jakoś to jest związane z tą strzelaniną w Tombstone, ale ni kuta nie wiem jak. Brzmi kretyńsko? Nie na takie rzeczy przymykałem oczy, jeśli reszta hulała. A tu nie hula. Demony to raz straszna madafaka banda, co w środku dnia obcina ludziom ręce i spożywa jako drugie śniadanie, a czasami to leszcze potykający się o własne nogi. Wynonna tak samo – raz załatwia jakiegoś demonicznego serial killer, przy którym Cthulu to słodki pudelek, kiedy indziej nie może sobie poradzić z pierwszym lepszym demonim leszczem. Do tego efekty specjalne są.… A może nie drążmy więcej. Nie zdzierżyłem nawet dwóch pełnych odcinków, a to i tak za dużo.
Van Helsing
Znowu kolejna próba przerobienia legendy na nowoczesną modłę. Van Helsing, fikcyjny łowca potworów i wampirów, którego obawiał się nawet słynny Drakula. Film był o nim taki trochę durnowaty, ale grała w nim Kate Beckinsale i Hugh Jackman, więc miły był dla oka. W słynnym “Draculi” Francisa Forda Coppoli grał go Anthony Hopkins, więc to nie może być taka sobie bezbarwna postać, prawda? Tym bardziej, że twórcy filmu aby być bardziej pro-dżender znowu obsadzają w tytułowej roli kobietę.
Vanessa Helsing, daleka krewna znanego łowcy, zostaje przywrócona do życia w świecie, nad którym panowanie sprawują wampiry. Dzięki swoim super mocom jest ona ostatnią nadzieją ludzkości na odzyskanie tego, co utracone.
Brzmi trochę jak takie “Walking Dead” zmieszane z “Arrow”, tylko z krwiopijcami zamiast zombie i laską ze strzelbą zamiast faceta z łukiem. Niestety wyszła jakaś masakryczna kupa. Nie dobrnąłem nawet do końca pierwszego odcinka, więc nie bardzo Wam opowiem, czy potem jest lepiej. Jeśli się rozkręca, to powiedzcie od którego odcinka mam oglądać. Albo może niekoniecznie…
Underworld: Blood Wars
Kate Beckinsale jest piękna. Theo James, czyli ten koleś od niezgodnej, zbuntowanej, niewiernej czy tam niedorobionej też jest piękny. Byłem na tym w kinie jakoś przypadkiem, bo nie planowałem zupełnie, ale mnie Kate uwiodła błękitnym spojrzeniem. I to był błąd. W sensie i pójście, i nieplanowanie. Od strony wizualnej wszystko jest jak najbardziej cacy – wampiry biegają w czarnych, obcisłych, skórzanych wdziankach, co trochę przypomina spełnienie wilgotnych snów miłośników gotyku czy czerwonego pokoju Greya, a czasami we wdziankach białych, zwiewnych i powłóczystych ledwie zasłaniających blade ciała, co pewnie też znajdzie swoich zwolenników. Kopią się, strzelają, leją po pyskach, ganiają po schodach, ulicach i starożytnych twierdzach, do tego ślicznie świeci księżyc, a czasami i słonko. Popatrzeć jest na co, nie powiem.
Tylko żeby to nie było tak bezdennie głupie i pozbawione jakiegokolwiek sensu. Intryga skomplikowaniem przypomina zakusy Antoniego na fotel Prezesa i jest tak samo subtelna. A może z wiekiem wampirom zanikają komórki w mózgu? A może to moje już zanikły, bo ni kuta nie pojąłem, o co w tym filmie chodziło poza zbiciem kasy na biletach. No i patrzeniem na piękną Kate w czarnym, obcisłym, skórzanym ubranku. A potem jeszcze w futerku. Miau…
xXx: Reaktywacja
Nie, nie sugerujcie się tytułem, to nie jest pornol. Chociaż ja po jego obejrzeniu zastanawiałem się, czy jednak nie lepiej byłoby te dwie godziny spędzić podziwiając przygody Brandi Love albo którejś z jej koleżanek. Bo w tym filmie trochę jak w pornolu – kobiety ładne, mężczyźni dobrze zbudowani, dialogi nieważne, fabuły czy realizmu brak. Tylko dla miłośników gatunku. Ale nie pytajcie mnie, co to za gatunek.
Resident Evil: The Final Chapter
Jeśli zapytacie mnie, po co ja to oglądałem, to Wam nie odpowiem. Może żeby wreszcie zobaczyć, jak ta bezsensowna seria się kończy? Może, jak w przypadku “Underworld” powyżej, chciałem popatrzeć na fajną dziewoję odzianą w obcisłą odzież wierzchnią, bo co jak co, ale Milla Jovovich estetycznie robi facetom dobrze? A może lubię być gwałcony ogłupiającą sieczką bez krztyny logiki? A może podświadomie czułem, że ten film będzie znowu jak porządny pornol – sceny ostrej akcji przerywane niepotrzebnymi dialogami i to wszystko bez jakiegokolwiek sensu, ale za to wizualnie wszystko jest na miejscu, nawet jeśli napompowane do niemożliwych rozmiarów. I już.
Smoleńsk
Dobra, żartowałem.
Ale to oni zaczęli.
Fot: fotolia, autor: Paolese