Początek miesiąca na blogu oznacza kolejną recenzję spod znaku #5na1, czyli naszego blogowego projektu, w którym pięciu blogerów recenzuje jedną i tę samą książkę. Dzisiejsza recenzja jest nietypowa z dwóch powodów. Po pierwsze nasza ekipa powiększa się o Ewę, którą w sieci znajdziecie na bookmoment.pl. Co oznacza, że od dzisiaj będziemy #6na1. I dzisiaj nasza szóstka recenzuje książkę “Jak pokochać centra handlowe”, której autorką jest Natalia Fiedorczuk.
Drugą rzeczą nietypową w dzisiejszej recenzji jest to, że nie dałem rady książki przeczytać do końca. Nie wiem, czy to pierwszy mój raz, kiedy ostatni oddaję recenzję wspólnie czytanej książki, ale po raz pierwszy książki nie skończyłem. Nie dałem rady nawet pomimo tego, że jest krótka, bo na Legimi ma tylko 158 stron. Poległem gdzieś zaraz za setką i nie, po prostu nie mogę dalej, bo nawet czytanie niesławnej Bondy, która raniła mi oczy, było jak pieszczota przy czytaniu “Jak pokochać centra handlowe”. Może to kwestia tego, że w końcu powoli przekonuję się do czytania e‑booków i to pierwsza moja niepapierowa książka. Gdyby było to wydanie w formie fizycznej, która to forma ma okładkę, kartki i rozłożona gdzieś na parapecie przypomina o tym, że ciągle jest nieskończona, to bym się przełamał. Ale tak nie mogę. Nie daję rady.
I to zupełnie nie chodzi o to, że w książce prawie nie ma dialogów i że są to po prostu monologi wewnętrzne i przemyślenia na temat otaczającego świata. Nie o to chodzi, że książka jest zbiorem scenek z życia pewnej rodziny widziana okiem kobiety, żony, matki dwójki dzieci i czasami w retrospekcjach – córki. Nie boję się też książek trudnych i ciężkich, nawet jeśli nie do końca taka jest moja wizja tego, czego oczekuję od lektur (czyli rozrywki) – przez to, że przeczytałem “Górę Tajget” czy “Inną duszę”, udowodniłem sobie samemu, że nawet takie pozycje uznaję za wartościowe, chociaż ewidentnie nie dla mnie.
W “Jak pokochać centra handlowe” po prostu nic się nie dzieje. No OK, kobieta rodzi dziecko, potem drugie, jest mniej lub bardziej spełnioną matką, z symptomami depresji poporodowej i nie tylko oraz całym tym bagażem, jakiemu czoła stawić musi każda, albo prawie każda matka. Gdzieniegdzie na piątym, albo dziesiątym planie przemyka jej mąż, który wcale nie stroni od zajmowania się dziećmi i od obowiązków domowych się nie uchyla, ale generalnie dla żony jest tylko tłem jej codziennych heroicznych zmagań z codziennością właśnie. Powiem szczerze, cała ta relacja damsko-męska i matczyno-dziecięca jest przedstawiona oczami bohaterki powieści tak, jakby… no własnie – była nie wiadomo jaką bohaterką.
I nie, to nie jest zdanie męskiej szowinistycznej świni bez krztyny współczucia, wygodnie sobie siedzącej z piwkiem na kanapie, kiedy żona na kolanach szoruje podłogę. Bo zarówno przy jednym, jak i przy drugim dziecku to ja wstawałem w nocy, żeby je przynieść do karmienia czy rozrobić butlę przy drugim, które ma uczulenie na laktozę. A potem grzecznie kładłem się spać na kocyku na podłodze, bo maluch przy cycu zasypiał zajmując moją połowę łóżka. A jak nie zasypiał, to zawsze moją rola było robienie tak, żeby mu się po jedzeniu odbiło i w te nieliczne razy kładłem się spać do siebie, a nie na kocyk. I obydwoje mieliśmy dokładnie w dupie przejmowanie się tym, że to podobno źle i niedobrze, bo dziecko po jedzeniu trzeba odłożyć do jego łóżeczka. Do tego najlepiej dużym palcem wskazującym u nogi w stronę zachodzącego słońca, bo tak jest najlepiej według najnowszych trendów.
Ano własnie. Cała książka to coś, co ja nazywam psychologicznym grzebaniem palcem w dupie. Najprostsza rzecz, najbardziej rutynowa życiowa czynność jest rozbijana jak gówno na atomy przy wtórze internetowych porad, tytułów mądrych książek czy mądrych i modnych forów dla młodych matek, czy ogólniej – kobiet. Cała ta książka w moim odczuciu aż kipi od tego, że w dzisiejszych czasach z jednej strony matka ma być modelowa pięknością jak z Instagramowych obrazków, z drugiej poświęcać dziecku każdą chwilę i inwestować w jego rozwój, a z trzeciej może mieć to wszystko w dupie i skupić się na własnych potrzebach. I jak tu się teraz w tym połapać? Dookoła same wymagania, żeby być taką, a nie inną, a żyć trzeba, prawda?
Może to kwestia tego właśnie wychowania w dawniejszej epoce, a może po prostu facet jest prostszy wewnętrznie, ale rozkminy głównej bohaterki o każdej, najprostszej nawet życiowej czynności powodowały mój ból zębów. Głębokie filozoficzne rozważania o robieniu zdjęć (czy nie widać plamki, czy światło aby odpowiednie, czy jestem próżną suką, kiedy kasuję swoje zdjęcie, na którym wyszłam grubo) czy jeździe samochodem. O wymianie rzeczy za darmo i sprzedaży rzeczy używanych. Sam nie wiem, czy mam się z tego wewnętrznego ubóstwa cieszyć, czy żałować, ale z takim podejściem podcierałbym dupę przez co najmniej dwie godziny, bo prowadziłbym długi i rozbudowany wewnętrzny dialog sam ze sobą na temat faktury i wzorów papieru toaletowego.
Cały czas czytając tę książkę zastanawiałem się, kiedy wreszcie zacznie się coś dziać. Kiedy przeczytam coś ciekawego, a nie kolejne przemyślenia na temat zasranych pieluch tetrowych. Może w rozdziałach, do których nie dobrnąłem coś się zadzieje i ta historia po prostu się jakoś skończy inaczej, niż “po prostu nagle pewnego dnia Lucynka przestała myśleć i wreszcie coś się wydarzyło”. Nie wiem, może to kwestia tego, że sam mam dwójkę dzieci, przy których się udzielałem wcale nie jako weekendowy tatuś, ale miałem nieodparte wrażenie, że czytam o dorabianiu ideologii po prostu do codzienności tysiąca ludzi. Tylko po co?
Żeby nie było – uważam, że pokazanie w książce ciąży, traumatycznego porodu, macierzyństwa właśnie w barwach obsranej pieluchy, a nie rozkosznego bobaska z reklamy pampersów to wielka wartość tej książki. Pokazanie matki (bo ojca tam jak na lekarstwo) jak osoby z krwi i kości, która absolutnie nie pasuje do obrazka lansowanego przez media, ma swoje doły, problemy, bóle i gorsze dni. Tak, to jest wielka wartość tej książki.
I chyba tylko to. Bo na przykład miłości do dziecka jakoś mi tutaj za mało. A uwierzcie mi – jak przytupta taki mały dziabąg do Was i się przytuli, to topniejecie jak śnieg w wiosennym słońcu, chociaż 3 minuty wcześniej mieliście ochotę go udusić. I to jest ten sekret bycia rodzicem. Po prostu. Nie ma go sensu lukrować w znane z reklam barwy, ale to wystarczy, żeby cały ten brud, smród, kłopot i niedogodności jakie generują malutkie dzieci znieść i jeszcze czasami znaleźć chwilę, żeby się z tego cieszyć.
Podsumowując – nie jestem w stanie tej książki zgodnie z naszą metodologią ocenić punktowo, bo jej nie skończyłem. A nawet jeśli bym miał wystawić, to wszystkie noty byłyby niezwykle niskie. No, może poza językiem, bo książkę czyta się w miarę szybko, nawet jeśli to w kółko jakieś monodramy. Może w ostatnich rozdziałach czeka jakaś bomba, która całe to pierdololo spina w jakąś klamrę, ale do niej nie dotarłem.
I chyba już nie dotrę, choć zostało mi niecałe 30 stron.
Bardzo mocno nie polecam.
PS. Kusiła mnie dygresja na temat tego, że ta książka dostała nagrodę Paszport “Polityki”, w którą wplótłbym jakieś feministyczne klimaty i panujące mody na polityczną i płciową poprawność, ale się powstrzymałem. Jest tak słaba, że nie warto z jej powodu bić bezsensownie piany.
A poniżej linki do pozostałych recenzentów w #6na1 – możecie sobie poczytać, jak im książka podeszła: