Nadciągnął PIĄTY dzień miesiąca, tym razem jest to jesienny listopad, więc czas na książkowy wpis-recenzję w ramach naszego blogerskiego projektu #5na1, gdzie pięciu blogerów płci zmieszanej recenzuje jedną i tę samą książkę. Czas listopadowy to czas zadumy, bo i aura sprzyja, i święta jakieś takie mamy w tym miesiącu skłaniające do refleksji – Wszystkich Świętych, Dzień Niepodległości. Dni, w których zatrzymujemy się na chwilę i zaczynamy myśleć o tym, co było i o tym, których już z nami nie ma. I myślę, że w tę zadumaną aurę doskonale wpisuje się nasza dzisiejsza propozycja, czyli Tess Gerritsen “Igrając z ogniem”.
O autorce nie wiem nic, nie czytałem wcześniej niczego spod jej pióra, więc do lektury siadałem bez oczekiwań i bez szczególnego nastawienia. Dopiero po przeczytaniu książki poszperałem w necie i okazało się, to bardzo gorące nazwisko w temacie thrillerów medycznych i w ogóle niezła pisarska szycha. Dodatkowo niedawno była we Wrocławiu promując u nas nową książkę, więc była okazja do zdobycia autografu. Z której oczywiście nie skorzystałem, bo o istnieniu pani Tess w ogóle nie miałem pojęcia. Tutaj taka mała dygresja – udział w projekcie #5na1 daje mi szansę na zapoznawanie się z literaturą, do której raczej bym sam nie sięgnął, bo jak wiecie jestem skrzywiony w kierunku fantastyki. Co z kolei poszerza moje horyzonty i za co jestem wdzięczny losowi i całej grupie #5na1. Nawet, jeśli czytam książkę, która mnie nie zachwyciła…
Zacznijmy od fabuły…
Akcja powieści biegnie dwutorowo – mamy czasy współczesne, gdzie główną bohaterką jest Julia Ansdell, skrzypaczka, szczęśliwa żona poukładanego do urzygu Roba i spełniona matka trzyletniej aniołkowatej Lilly. Podczas pobytu we Włoszech wynajduje ona w antykwariacie partyturę zapisem nigdy i nigdzie niepublikowanego dzieła podpisanego tajemniczym L. Todesco i tytułem “Incendio” ukrytą między kartami starej książki. Gdy po powrocie do domu Julia próbuje zagrać utwór, coś dzieje się z jej córką, która zabija ich kota i rani matkę kawałkiem szkła. Muzyka jakoś wpływa na dziecko i Julia po serii badań medycznych, które niczego nie wyjaśniają postanawia na własną rękę wyjaśnić związek pomiędzy tajemniczym utworem, a dziwnym zachowaniem dziewczynki. Idąc tropem manuskryptu udaje się do Wenecji, aby znaleźć odpowiedź. Nagle się okazuje, że jest w niebezpieczeństwie i to wcale nie ze strony własnej córki…
Mamy też drugą warstwę dziejąca się właśnie w Wenecji lat 40. XX wieku, gdzie w faszystowskich Włoszech pod rządami Benito Mussoliniego śledzimy związek dwojga młodych muzyków – Lorenzo Todesco, niezwykle utalentowanego skrzypka oraz jego ukochanej Laury Balboni grającej na wiolonczeli. Lorenzo pochodzi z rodziny żydowskiej, więc w czasach II wojny światowej taki związek nie mógł oficjalnie mieć miejsca ani tym bardziej nie miał szans na happy end.
Jak to wyszło…
No i tu mam zagwostkę. Bo niby czyta się nieźle, ale czegoś mi brakuje. Przez cały czas miałem wrażenie, że nie do końca leży mi język, jakim powieśc jest napisana. Nie jestem w stanie dokładnie określić, co mi dokładnie nie pasowało, ale nie poczułem żadnej chemii pomiędzy mną, a tekstem. Niby opisy miejsc, zwłaszcza włoskich wąskich uliczek w słynnej Wenecji zdają się być barwne i plastyczne, ale przy tym, jak Khaled Hosseini opisał Afganistan w „Chłopcu z latawcem” (recenzja TUTAJ) wszystkie te opisy wydają się blade i nijakie. Podobnie jest, kiedy autorka opisuje tragedię włoskich Żydów wysiedlonych do obozów koncentracyjnych – dużo bardziej sugestywnie został opisany Afganistan pod rządami Talibów i tragedia ludzi tam mieszkających.
Jeśli mowa o bohaterach – tutaj zadziało się coś dziwnego. Pierwsze rozdziały rozbudziły moją sympatię do Julii, wzbudziły ciekawość co do tajemniczej partytury i chęc poznania dalszych losów ich obojga. I nagle ciach – przeskakujemy w czasie i przestrzeni do Wenecji lat 30 XXw. i poznajemy losy Lorenza i Laury. W których już niczego tajemniczego nie było, po prostu zaczęło się romansidło przy dźwiękach skrzypiec i wiolonczeli. I jakoś przestało mi zależeć na tym, żeby z wypiekami na twarzy pochłaniać książkę i czekać co dalej. I po takim przeskoku bohaterowie mi po prostu zobojętnieli, a co za tym idzie ksiązka straciła dla mnie magię. Zabrakło balansu pomiędzy tym, co ważnego dzieje się we współczesności, a tym, co wydarzyło się dawno temu.
Sama akcja biegnie jakoś tak mam wrażenie po łebkach i obok nas – niby coś się dzieje, ale jakoś tak nie bardzo potrafiłem się wczuć, chociaż przecież czytałem o rzeczach ważnych. U Kinga w “Podpalaczce” (recenzja TUTAJ) bardzo mocno trzepnął mnie wątek relacji ojciec-córka. Tutaj teoretycznie mamy kochającą matkę, która przeżywa całą sytuację z córką, jej badaniami zarówno mózgu, jak i psychiki, ale jakoś takie to płaskie. Na kartach powieści rozgrywa się Holocaust włoskich Żydów, ale jedno zdjęcie z Oświęcimia, w którym byłem w tym roku ma więcej emocji i dramaturgii, niż to, co przeczytałem u Tess Gerritsen. Może to kwestia języka, który mi tak do końca nie leżał? Może to kwestia tego, że wątek matka-córka jakoś ciągle w moich oczach uciekał na dalszy plan ustępując pola relacji matka-tajemniczy manuskrypt? Podobnie jak tragedię ludzi wiezionych do obozów koncentracyjnych przykrywało romansidło między skrzypcami a wiolonczelą?
Nie wiem co myśleć o zakończeniu – z jednej strony ładnie wszystko spina w całość, ale z drugiej mam wrażenie, że autorka poszła po najmniejszej linii oporu. Choć muszę przyznać, że w kontekście finału całej historii rewelacyjny jest koncept taki, żeby Julia opowiadała historię z perspektywy pierwszej osoby. Już kiedyś pisałem o tym, że na tak prowadzonej narracji bardzo w moich oczach zyskuje cała powieść i tutaj to się potwierdza.
Podsumujmy…
Jestem w kropce, bo z jednej strony to wcale nie jest zła książka, w porównaniu do takiej dajmy na to Bondy i jej “Sprawy Niny Frank” (recenzja TUTAJ) to wręcz arcydzieło. Ale mnie nie poruszyła w ogóle. Przeczytałem dziesiątki książek, które były tak samo dobre lub niedobre – zależy od punktu widzenia. To taka jednorazówka-średniak, którą odłożę na półkę i nie czuję ani potrzeby sięgać po nią ponownie, ani nie mam ochoty jakoś zapoznawać się z innymi powieściami Tess Gerritsen. Która podobno jest świetna i podobno jej książki też są świetne. Podobno.
Może jakoś po prostu pechowo trafiłem? Może polecicie mi coś, po czym się w autorce zakocham jak np. w Kingu czy Koontzu?
Pytanie tylko, czy warto się w niej zakochiwać?
Język: 3⁄5
Emocje: 3⁄5
Pomysł: 4⁄5
Akcja: 3⁄5
A na koniec niespodziewajka – wykonanie utworu z tajemniczego manuskrytpu wg Tess Gerritsen. Ta muzyka jest… sami sobie posłuchajcie.
A poniżej linki do pozostałych recenzentów w #5na1 – możecie sobie poczytać, jak im książka podeszła: