Maszynka do zarabiania pieniędzy pod nazwą MARVEL rozkręciła się na dobre – własnie na ekrany zawitał trzynasty już film o superbohaterach spod znaku MCU, a trzeci spod znaku Kapitana Ameryki. Hollywood zrozumiało jakiś czas temu, że ekranizacje komiksów zbierają lepsze recenzje i sprzedają się lepiej, niż kolejny remake, reboot czy se- pre- czy każdy inny ‑quel. Pasuje mi to bardzo, bo wielokrotnie już pisałem, że komiksy to mi z ręki jadły i przenoszenie ich na ruchome obrazki to mniut dla moich czterech oczu. A zwłaszcza wtedy, kiedy udaje się tak zacnie, jak “Deadpool”. Ba, nawet kiedy wychodzi rzadka kupa, jak w przypadku “Batman v Superman”, to ja staram się jednak z niej wygrzebać coś wartościowego. A najnowsze dzieło braci Russo, czyli “Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów” jest chyba najlepszym, co Marvel do tej pory wypuścił (jak słowo daję, to tłumaczenie niby niegłupie, trochę mnie drażni – oryginał, czyli “Civil War” byłoby lepsze).
Po obejrzeniu “Czasu Ultrona” czułem ogromny niedosyt (dla zainteresowanych moja recenzja ⇒KLIK), bo dostałem ładne pudełko, ale jego zawartość była słaba. Fabuła kulała jak John Silver a złol był nijaki jak sajgonki z Biedronki. Wszyscy zgodnie twierdzili, że to w zasadzie tylko wstęp do kolejnych filmów uniwersum. I najnowszy “Kapitan Ameryka” to potwierdza. Są tacy, którzy nawet nazywają go Avengers 2,5 i jakoś bardzo się tutaj nie mylą, bo mamy prawie cały zestaw bohaterów, których znamy z poprzednich filmów i jeszcze paru nowych na dokładkę. Przeładowanie superakami to częsty zarzut, ale nigdy mi to jakoś szczególnie nie przeszkadzało. A po drugie – wprowadzeni są do filmu w sposób tak naturalny i dobrani są tak doskonale, że wcale nie mamy odczucia doklejenia na siłę kilku ludków, bo akurat Thor poszedł popływać z wielorybami w innym filmie i nie miał czasu.
No własnie, jeśli chodzi o ten czas i te postaci.
Jest ich dużo, ale mam wrażenie, że każda z nich ma coś do powiedzenia i to jeszcze w odpowiednim momencie. Każda znana nam wcześniej postać jest dokładnie taka, jaką znamy z wcześniejszych produkcji (z małym, a raczej gigantycznym wyjątkiem, ale spoiler alert), choć mam wrażenie, że jakby dojrzalsza (mam ochotę tutaj napisać “życiowo doświadczona”, względnie “znurana życiem”, ale nie pasuje mi do następnego zdania). Od postaci nowych, czyli Czarnej Pantery i Spider-Mana bije odpowiednio albo wielka dojrzałość, bo to przecież król, albo wielka niedojrzałość, bo to przecież nastolatek. To powoduje, że w filmie, pomimo wyraźnie zarysowanego konfliktu między Kapitanem Ameryką a Ironmanem, pozostali bohaterowie nie wypadają miałko i nijako oddając pola dwóm antagonistom.
No właśnie, jeśli chodzi o ten konflikt.
Tak naprawdę są one tutaj dwa i kto wie, czy ten osobisty jednak nie góruje nad tym ideowo-politycznym. Ten pierwszy wynika stricte z poprowadzenia historii w poprzednich filmach uniwersum – z jednej strony może to powodować lekką dezorientację u widzów, którzy swoją przygodę z Marvelem rozpoczęli dopiero teraz. Ale z drugiej strony nie wydaje mi się, że ktoś taki w ogóle się uchował, więc unikamy wielkiego “kto to jest?” i “dlaczego oni się leją?”, jak to było w przypadku jednej kuso ubranej pani i dwóch panów w pelerynach ze stajni DC. Widać tutaj konsekwencję i przede wszystkim jakąś wizję tego, jak całe MCU ma wyglądać i dokąd zmierzać. I dlatego nikogo nie dziwi, że Kapitan Ameryka, który w środku jest przecież tym samym chuderlawym Stevem Rogersem z poprzednich części (choć trochę ma podrasowane mięśnie i jest nieufny wobec władz) biegającym po ulicach Brooklynu razem ze swoim przyjacielem Buckym z poprzednich części (choć trochę ma wyprany mózg i jest morderczą maszyna do zabijania), który na zewnątrz jest teraz Zimowym Żołnierzem, sprzeciwia się Iron Manowi, który w środku jest ciągle Tonym Starkiem z poprzednich części (choć trochę targa nim poczucie winy i jest jakby zmęczony tym wszystkim), a chce poddać działalność superbohaterów pod kontrolę ONZ.
No właśnie, jeśli chodzi kontrolę przez ONZ.
To jest ta druga oś konfliktu, która dla odmiany wynika stricte z poprowadzenia historii w poprzednich filmach uniwersum. Tutaj akurat dezorientacji widzów niezorientowanych nie będzie, bo na samym początku widzimy jak pięknie Avengersi ratując świat obracają w perzynę Nowy York, Waszyngton i jakieś zadupie. Co niestety generuje ofiary wśród ludności cywilnej i dlatego ludność cywilna nie może już dłużej tolerować superaków ganiających sobie samopas po świecie i ratujących kogo im się podoba. Od tej pory maja pozostać pod kontrolą Narodów Zjednoczonych. Tylko wiadomo, jak to jest z takimi instytucjami – z jednej strony machina biurokratyczna może nie wystartować na czas i Avengersi przyjadą tak naprawdę posprzątać pojebowisko, a z drugiej strony nigdy nie wiadomo, czy Avengersi nie padną tutaj ofiarą konfliktu interesów albo zakulisowych machlojek, a tym samym nie staną się śmiertelnie niebezpieczną bronią w ręku nie tych, którzy najbardziej potrzebują, a tych, którzy mają największa władzę. Bo przecież ktoś powinien watch the Watchmen, ale czy ten ktoś będzie odpowiedni? I to wszystko powoduje, że w zwartej dotąd grupie pojawia się rozłam.
No właśnie, jeśli chodzi o rozłam.
Naprzeciwko siebie stają dawni przyjaciele wraz ze swoimi poplecznikami, i mówiąc krótko zaczyna się pranie po pyskach. Dziwna to trochę walka, bo z jednej strony wszyscy się walą po mordach z wykorzystaniem swoich mocy, a z drugiej strony nie chcą sobie absolutnie zrobić większej krzywdy. Jakby nie do końca wiedzieli, czy dobrze robią tłukąc swoich wrogów eee… przyjaciół eee… przeciwników. Bo i tak też jest poprowadzona cała historia – i Cap, i Iron Man działają z dobrych pobudek, co dodatkowo całą fabułę pogłębia do tego stopnia, że niekoniecznie widziałbym najnowsze dzieło braci Russo tylko i wyłącznie jako kolejną komiksową nawalankę ludków z mocami, a bardziej postawił je jakoś tak na półce bliżej filmów ambitnych (ale oczywiście bez przesady, “Lost highway” to to nie jest). Konflikt dwóch postaw jest tak dobrze zarysowany, że właściwie ciężko stanąć po czyjejś stronie i przyłapałem się na tym, że nie wiedziałem komu tak naprawdę kibicować podczas kolejnych scen walk, które doskonale równoważą ciężkawe miejscami wątki poważne, by nie rzec dramatyczne.
No właśnie, sceny walk.
Jakby nie było, mówimy tutaj jednak o kolejnej komiksowej nawalance ludków z mocami, więc scen akcji zabraknąć nie mogło. Jest ich dużo i są po prostu epickie. Nie cierpię tego słowa, ale tutaj je powtórzę – SĄ EPICKIE! Po “Czasie Ultrona” myślałem, że twórcy obrazu niczym mnie już nie zaskoczą, no bo co mogłoby przebić setki blaszaków atakujących Avengersów w ruinach kościoła? No jak to co? Bitwa pomiędzy samymi Avengersami na lotnisku! Mało? To niech Iron Man zbiera oklep od Kapitana Ameryki i Zimowego Żołnierza w starym poradzieckim kompleksie badawczym. Majstersztyk choreografii i efektów specjalnych. Tak na marginesie – w walce finałowej twórcom udało się coś, co chyba w żadnym superbohaterskim filmie nie wyszło – ja naprawdę do końca nie wiedziałem, jak i będzie finał tego pojedynku. Do samego, samiusieńkiego końca. Bo nagle okazuje się, że postacie są tak bardzo ludzkie, a więc targane emocjami, a więc nieprzewidywalne, że czasami coś złego dzieje się i bez udziału jakiegoś straszliwego złego zakapiora spoza czasu i przestrzeni.
No właśnie, czarny charakter.
Podzielam zdanie wielu osób, że był bezbarwny i nijaki. Ale tylko na pierwszy rzut oka. Kiedy rzucimy okiem po raz drugi to łatwo dostrzec, że w “Civil War” nie on miał być głównym przeciwnikiem Avengersów. Głównym przeciwnikiem Avengersów mieli być oni sami, a Zemo (swoją droga w komiksach Zemo to był naprawdę maderfaker) pełnił tylko rolę katalizatora, który do bratobójczej walki doprowadził. Ten słaby człowiek, bez krztyny supermocy doskonale zrozumiał, że nikt nie jest w stanie pokonać superbohaterów z zewnątrz, atakując ich wprost, za co ukłony należą się scenarzystom za takie wymyślenie tej postaci. Bo choć cały masterplan dzieje się jakby tylko dzięki szczęśliwemu trafowi, a Zemo jako motyw ma banalną zemstę, to jednak nie czuje się tu wielkiej sztucznizny w opowiadanej historii jak u niejakiego Lexa Luthora.
No właśnie, fabuła.
Coś, co nie udało się twórcom “Batman v Superman” udało się idealnie w “Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów”. Tutaj wszystko ma sens i jest na swoim miejscu. Nawet wprowadzenie nowych postaci udało się doskonale i nie wygląda to jak półdupek zza krzaka (jak już o wyglądaniu i dupach – strój Czarnej Pantery wygląda jak taka kształtna, bardzo sexy dupa i to bez krzaka). Cała historia biegnie sprawnie, a co najważniejsze – sensownie i logicznie. Wiemy doskonale, kto jest kim, z kim walczy i przede wszystkim – dlaczego walczy. Ten konflikt głównych postaci, ale też ich konflikty wewnętrzne zarysowane są w filmie bardzo mocno i bardzo dobrze poprowadzone. A kiedy w pewnym momencie dociera do nas, że nie ma szans na to, żeby obie strony się pogodziły, bo wspomniana wcześniej oś ideologiczna jednak ma się nijak pod względem ważności do wątków osobistych, to dopiero robi się naprawdę ciekawie. I tak – naprawdę dramatycznie.
Quo vadis, MCU?
Podsumujmy, bo nam się recenzja rozrosła i będziecie ją czytać dłużej, niż oglądać film. Najnowszy “Kapitan Ameryka” to film kompletny i ja osobiście się nim jaram jak kadzidło w Boże Ciało. Znajdziecie tu wszystko to, co w filmie być powinno – humor, akcję, dobrze zarysowanych i zagranych bohaterów, którzy nie tylko latają w śmiesznych ubrankach, a to wszystko osadzone w doskonale opowiedzianej i spójnej historii. Do tego produkcja czerpie z komiksów pełnymi garściami i nie stara się od komiksowych korzeni odcinać. W moim osobistym superbohaterskim rankingu pierwsze miejsce ex aequo z “Zimowym Żołnierzem” (tylko dlatego łącznie, żeby nie spadły z podium “Deadpool” i “Strażnicy Galaktyki”) i równie jak on jest to moment przełomowy w historii MCU – tam upadła S.H.I.E.L.D., tutaj upadają Avengersi.
Co będzie dalej? Nie wiem, ale czekam z niecierpliwością, bo poprzeczka została powieszona naprawdę wysoko.