Jeszcze jakieś dwa lata temu, poza maniakami komiksowymi w powyciąganych swetrach i wielkich pinglach na krecioślepych oczach, nikt nawet nie wiedział, kim jest Deadpool. Ja wiedziałem, chociaż nie cierpię swetrów. Ale za to komiksy kocham. A jako pryszczaty nastolatek kochałem chyba nawet bardziej, niż rozkładówki Playboya (TUTAJ pisałem o komiksach, a TUTAJ o rozkładówkach). A od kiedy wielkie wytwórnie zaczęły pompować duże pieniądze w ich ekranizacje (komiksów, nie rozkładówek), to okazało się, że… nie ma tam filmów dla widzów dorosłych. Czyli takich, którzy nie amputują sobie uszu po usłyszeniu słowa na “f” (po naszemu na “k”), nie mają koszmarów sennych po zobaczeniu kilku litrów przelanej krwi i nie męczą się całej nocy ze sterczącym namiotem po zobaczeniu pary cycków. Albo kilku par.
Bo taki właśnie jest komiks“Deadpool” – w pewnych kwestiach po prostu bezkompromisowy i jak to mówią, nie pierdoli się w tańcu. Tam jak ktoś dostaje strzała w ryj, to ma złamaną szczękę i wybite zęby, a przy wtórze wszechobecnego FUCK wsadzanego w mało lotne żarty, jucha tryska jak osiemnastolatek za dyskoteką. W komiksach przygody czerwonego antybohatera są pokazane tak, że nie wpisywały się żadną miarą w filmowy świat X‑menów czy Avengersów kategorii PG-13. I dlatego do kasy wytwórni filmowych musiał szerokim strumieniem napłynąć potok zielonych, żeby wreszcie ktoś zaryzykował jedyne 50 milionów papierów w projekt, który nie jest dla dzieci. Zaryzykuję stwierdzenie, że trochę tutaj pomogła ogólnoświatowa nakrętka na “50 twarzy Greya” (recenzja TUTAJ dla ciekawych) – włodarze w fabryce snów zrozumieli, że nie tylko pryszczate nastolatki chodzą do kin.
Trochę się obawiałem, czy uda się przenieść na ekran takiego typa jak komiksowy Wade Winston Wilson, czyli Deadpool, tym bardziej, że raz, w “X‑Men Origins: Wolverine” raczej się nie udało (a nawet bardzo się nie udało). Bo często się tak zdarza, że jakaś konwencja sprawdza się w jednym medium, a przeniesiona w inne po prostu ssie. Okazało się, że spokojna moja rozczochrana – twórcy filmu doskonale odrobili lekcje, a przede wszystkich świetnie zrozumieli ducha pierwowzoru i stworzyli postać, której absolutnie nie zaszkodziła zmiana zamalowanej kartki papieru na filmowy kadr. Bez dwóch zdań ogromna w tym zasługa Ryana Reynoldsa – znowu zaryzykuję stwierdzenie, że bez niego nie wyszłoby tak dobrze.
No właśnie, Reynolds… Nie miał chłopak szczęścia do komiksowych ekranizacji – Deadpoola już raz grał w wymienionym wyżej filmie o Wolverinie, potem śmigał w zielonym ubranku jako Green Lantern i obie te produkcje były słabe ze wskazaniem na “ja pierdziu, na to ja wydał piniońdz na bilet?!?!”. Tym bardziej wielki szacun za to, że raz jeszcze się z Wadem Wilsonem zmierzył – podobno boje o pieniądze na ten film były długie i krwawe jak okres ukochanej kobiety (wybaczcie, nawet jak na mnie to niskich lotów żart, ale jakoś mi się konwencja udziela). Zresztą, w filmie jest od groma i ciut nawiązań do Reynoldsa jako takiego i światka filmowego w ogóle.

Wygląda znajomo? Nie? A fajnie było na Madagaskarze?
Bo Deadpool moi mili Państwo to antybohater, który doskonale wie, że występuje w komiksie i często łamie “czwartą ścianę” zwracając się bezpośrednio do czytelników. Filmowy robi dokładnie to samo. Zresztą żarty wykorzystujące ten motyw to chyba jedyne, które nie są o dupie czy dymaniu. A i tak są śmieszne – teksty o Polverine, profesorze Xavierze czy X‑menach są moim zdaniem boskie. Cały film to mieszanka absurdalnych dialogów, ordynarnych często żartów, humoru sytuacyjnego i całej masy popkulturalnych nawiązań czy easter eggs – widz, który po latach przyjechałby do cywilizacji z dżungli Madagaskaru większości by nie załapał. Ale i tak raczej by się nie pogubił w zawiłościach fabuły, bo ta jest prosta jak fajka i do bólu komiksowo-superbohatersko sztampowa – ot, lekko bardzo zryty koleś znajduje miłość życia, potem jest mu fajnie, potem wszystko się pierdoli, potem koleś zdobywa nadludzkie moce, potem się mści, bo cośtam, a na koniec się całuje z miłością życia w świetle zachodzącego słońca. Happy The End. Co zresztą dla niektórych jest wadą tego filmu.

W życiu nie zgadniesz, skąd wyciągnął ten pierścionek…
Fakt, pod względem historii jest wtórny do bólu – może nawet pozostawiłby pewien niedosyt, bo przecież film, który łamie wszelkie konwencje kina superbohaterskiego mógłby złamać też sztampę takich historii. A nie łamie – no, może trochę inaczej ją opowiada, mniej liniowo, ale to ciągle kalka. Można się doczepić, że drugoplanowi bohaterowie są papierowi i nijacy – notabene sam Deadpool komentuje w pewnym momencie, że pewnie wytwórni nie było stać na trzeciego X‑mena i mamy tylko Colossusa i jakieś emo coś (której nawet ja nie kojarzyłem, a kojarzę nawet mutanta zwanego Penance, Wam radzę nie szukać). Rozczarowywać mógłby nijaki taki główny czarny charakter zwany Francis, bo poza wyglądem niczego ciekawego w nim nie było (ale mi się zrobiło smutno na duszy i ciele, jak widziałem błysk w oczach MałejŻonki). Jego pomagierka też mogłaby rozczarowywać, bo poza wyglądem niczego ciekawego w niej nie było (ale MałejŻonce się zrobiło smutno na duszy i ciele, jak widziała błysk w moich oczach). Wybrana Wade’a za to na pewno nie rozczarowuje wyglądem i chętnie bym się z nim zamienił nawet w Dzień Kobiet (kto oglądał, ten wie).

Widzisz z kim ja muszę pracować? Blaszany drwal i Dorotka z Oz.
Ale coś Wam powiem. Mnie to zupełnie nie przeszkadza, bo ten film ogląda się nie dla zawiłości scenariusza, tylko dla postaci genialnego Deadpoola. I tutaj idę o zakład, że byliśmy świadkami narodzin nowego hiroska w całym tym uniwersum, który pozostanie w ludzkich głowach na dłużej. Tak, jak nie wyobrażam sobie Wolverina bez twarzy Hugh Jackmana, czy Ethana Hunta bez twarzy Toma Cruise’a, tak od dzisiaj myśląc Deadpool wszyscy będą widzieli Reynoldsa. Jest idealny do tej roli. Nawet, a może zwłaszcza wtedy, kiedy naukowcy i Francis z tajnego programu Weapon‑X wstrzykują mu superbohaterskie serum, pod wpływem którego nie tylko zdobywa super moce, ale też staje się brzydki jak kupa, bo wygląda jak skrzyżowanie makaronowej zapiekanki z Freddym Krugerem. I wtedy nie widać, jaki on śliczny jest i lico ma gładkie, a w efekcie może grać czymś innym, niż wyglądem (tyłkiem w czerwonym spandeksie na przykład). Nawet pomimo tego, że sam Deadpool łamiąc “czwartą ścianę” mówi, że przecież wygląd to w tym świecie wszystko i Ryan Reynolds nie zawdzięcza przecież kariery zdolnościom aktorskim, nie? Ja nic nie chcę mówić, ale kiedy Charlize Theron się oszpeciła w “Monsterze”, to zdobyła oskara.

Zapiekanka makaronowa… z podwójnym serem… takim bardzo francuskim… i bardzo śmierdzącym…
Jest jeszcze coś w tej postaci, co umyka przysypane dowcipami o dupach i pierdzeniu – główny bohater to postać mniej lub bardziej tragiczna. A nawet jeśli nie aż tragiczna, to co najmniej smutna. Miał przejebane życie, potem zaświeciło mu światełko w tunelu w postaci miłości do pięknej kobiety i następnie życie pojebało mu się jeszcze bardziej. I jakoś musi się chłopak w tym wszystkim odnaleźć – jego bronią jest właśnie cynizm i wulgarny czarny humor, bo cóż innego mu pozostało?
Wade to owszem, socjopata, ale też i beznadziejny romantyk, który walcząc o ukochaną bez skrupułów obcina zakapiorom głowy i ręce, w tym też i swoją (z czego zresztą twórcy filmu zrobili przezajebistą scenę). On ją po prostu niesamowicie wręcz kocha. Nad życie wręcz. Swoje czy innych.
I dlatego to bardzo dobry film na Walentynki.

I żyli długo i szczęśliwie…