Ostatnio pisałem o filmach, które zapisały się złotymi kadrami na liście wypłodów X muzy, ale jakoś mnie nie eksajtują. Coś mi w nich nie gra, nie sikam po nogach i nie gryzę pazurów kiedy lecą na ekranie. Tego typu zestawienia pojawiają się na blogach w dwóch przypadkach – zaczyna się niedługo nowy rok i wszyscy dookoła bawią się w rankingi, albo trzeba na szybko napisać jakiś tekst, ale nie bardzo jest czas/wena/warunki do tego, żeby był on rzeczywiście o czymś mądrym i głębokim. Dlatego pójdę z duchem czasu, którego mi ostatnio ciągle brak i nawiążę dzisiejszym tekstem, gdzie podzielę się z Wami tym, jakie są moim zdaniem najlepsze sceny batalistyczne w filmach, do tego, w którym pisałem o filmowych arcydziełach będących według mnie mało arcy- albo mało ‑dziełami.
Niektóre z nich to tylko fragmenty filmów, czasami cały film, ale łączy je jedno – trup ściele się gęsto, jucha gorącą strugą obryzguje wszystko dookoła, a testosteron wylewa się z otwartych ran. Niekiedy bitwa jest pokazana jako prawie radosna przygoda dla przypakowanych facetów, a czasami (na szczęście w większości) pokazuje całe to gówno, jakim jest wojna i zabijanie. To nie jest Call of Duty, tylko flaki, krew, kalectwo, rany fizyczne i psychiczne oraz wszechobecny strach. Widać to było np. w “Snajperze”.
Kolejność jest jak najbardziej przypadkowa, ale na końcu, po całej tej liście jest film, który dla mnie jest po wiek wieków najlepszym filmem o wojnie, jaki został nakręcony. To taka kategoria specjalna, taki film, który właściwie już nawet nie jest na podium, bo jeśli to podium stoi na ziemi, to ten lata sobie gdzieś w przestworzach. Bo jest on, a potem długo, długo, długo, długo nic. Jest po prostu wybitny, chociaż praktycznie nie ma fabuły. Ready? Lecimy.
“300”
Ano właśnie – tutaj mamy napakowanych kolesi, którzy wyrzynają innych napakowanych kolesi lub są wyrzynani przez napakowanych kolesi. I wszystko jakieś takie przekolorowane i na swój sposób ładne, chociaż oczywiście pływa w obowiązkowych hektolitrach krwi. Tak, wiem, taka konwencja, ale jednak niekoniecznie podoba mi się robienie z rzeźni zabawy. Ale bez dwóch zdań – sceny walk cieszą oko. No i sześciopaki też. Ale wiecie – konwencja taka.
“Spartacus” – cały serial, wszystkie sezony
Tutaj znowu mamy napakowanych kolesi wyrzynających innych napakowanych kolesi. Mięśnie, pot i testosteron są prawie zaraźliwe – prawie, bo jakoś mój sześciopak ciągle wygląda jak bojler. Co mi się podoba w tej produkcji to połączenie warstwy historycznej, realiów starożytnego Imperium Rzymskiego z bardzo ciekawie opowiedzianymi losami ludzi, którzy mieli pecha bądź szczęście wtedy żyć i umierać. I niby wiemy, jak to się skończy, bo przecież powstanie Spartakusa upadło, ale gryziemy pazury śledząc jego losy. Plus jako bonus piękna Xena Wojownicza Księżniczka 15 lat później i ciągle mrrrr. To bardzo dobry dowód (serial, nie Xena) na to, że telewizja ostatnio bije kino na głowę opowiadanymi historiami i wcale nie jest jego biedniejszą siostrą.
“Braveheart”
Czy William Wallace był bohaterem, czy buntownikiem nie wiem i nie mnie to roztrząsać, tylko historykom. Ale jako wiecznie zakochany w MałejŻonce 40-letni facet doskonale rozumiem, co go do walki pchnęło i co potem przerodziło się w pamiętny krzyk “FREEEEEEEEEEEEEDOM”. Pozycja obowiązkowa do oglądania plus w pakiecie świetna muzyka. No i obowiązkowa rzeźnia.
“Władca pierścieni”
Na liście tych produkcji, które nie dotarły wgłąb mojego serca i rozumu jest cała trylogia “Władcy Pierścieni”. Niby nie mam się do czego dowalić, ale jednak… Może to dlatego, że książki Tolkiena mi szły jak orka tępym pługiem po kamienistym polu? A może dlatego, że niewiele wcześniej obejrzałem naszego swojskiego “Wiedźmina”? Po którym powiedziałem sobie, że jak jeszcze kiedyś mam obejrzeć elfy, które wyglądają jak ubrane w zapleśniałe koce dziady borowe, lekko tylko oczyszczone z igliwia i listowia*, to wolę do końca dni moich zrezygnować z fantasy na ekranie i pozostać wierny jej części napisanej. Ale choć cały film w większości mnie nudził, to jednak bitwa o Hełmowy Jar jest mistrzostwem świata. Inne zresztą też. Tylko dla nich mogę oglądać te nudy i pewnie tylko dla nich przemęczę się przez “Hobbita”.
“Piraci z Karaibów”
Zdziwiony? Dlaczego? To, że jest to bajeczka familijna ze stajni Disneya nie znaczy, że nie odwalili porządnej roboty. Sceny walk na statkach i statkami są genialne, a ta poniżej rozkłada na atomy, choć nie powiem – zajeżdża patosem na kilometr. No i Johnny Deep, który mam wrażenie już do końca życia pozostanie Jackiem Sparrowem, czegokolwiek by nie zagrał. Zresztą – czegokolwiek by nie zagrał, to i tak jest Jackiem Sparrowem. If you know what I mean.
“Pearl Harbour”
Tak, wiem – film słaby, Benu Afleku drewniany bardziej niż kilo ołówków, ale sekwencja otwierająca, czyli atak na tytułowy Peral Harbour jest niesamowita. Nawet ten powiewający ciągle gwiaździsty sztandar niczego jakoś strasznie nie psuje. No bo w sumie w bazie Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych to jaki ma powiewać? TORA, TORA, TORA!
“Kompania Braci” (“Band of Brothers”)
Dosyć już wiekowy serial, ale jeśli chodzi o sceny bitewne osadzone w temacie II wojny światowej, to chyba nie ma sobie równych (ale nie tylko – cały serial jest świetny). Warto po niego sięgnąć, bo kto wie, może to od takich produkcji rozpoczęła się dobra passa seriali jako takich? Pozycja obowiązkowa dla miłośników dobrych seriali. A także miłośników militariów i konfliktów, bo cały serial leży bardzo niedaleko dokumentu. No i kultowy dla mnie tekst – “We are paratroopers Lieutenant. We are supposed to be surrounded”. Ot i wszystko w temacie wojsk powietrzno-desantowych.
“Szeregowiec Ryan”
Skoro już rozmawiamy o 2WW, to chyba nie powstało w tym temacie nic lepszego niż filmowe lądowanie na Omaha Beach. Jeśli jeszcze nie wiedziałeś, co znaczy mięso armatnie, to po tym filmie się dowiesz w sposób dosłowny. Ale genialnie są też tu pokazane sceny walk w mieście. Jest brud, błoto, krew i wszechobecna śmierć trafiającą kulą nie wiadomo skąd.
“Matrix: Rewolucje”
A kto powiedział, że tylko ludzie mogą się ze sobą bić? O “Matrixie” napisano miliard bajtów, przeorano wzdłuż i wszerz wszystkie możliwe nawiązania, nazwy, odniesienia czy inspiracje. Nie będę się więc powtarzał, bo i po co? Popaczajcie zresztą sami, bo ja pierwszy raz to oglądając zaliczyłem opad szczęki gdzieś w okolice jajec.
“Star Wars”
Ja należę do bardzo nielicznej grupy osób, która uważa, że nowe “Gwiezdne Wojny” wcale nie były takie złe. Ale ja już kiedyś pisałem, że przeszkadzają mi źle zrobione efekty specjalne i dodatkowo dostrzegam fakt, że niektórymi filmami jarałem się jako siuśmajtek, więc teraz z definicji podjarka jest mniejsza. Dlatego bitwa na śnieżnej planecie Hoth z “Imperium Kontratakuje” przegrywa z bitwą na Geonosis z “Ataku Klonów”. Bitwę na iskrzące kulki z “Mrocznego Widma” pominę wymownym milczeniem, a otwierająca sekwencja powietrznych walk w “Zemście Sithów” choć zapiera dech w piersiach, to jednocześnie dzieje się w takim tempie, że powoduje permanentny oczojeb i lekką dezorientację, by nie rzec chorobę morską. Tak czy siak – jeśli kiedyś nasza cywilizacja rozwinie się w podobne rejony, co uniwersum “Gwiezdnych Wojen”, to pewnie tak to będzie wyglądać.
No i kategoria specjalna – “Black Hawk Down”
Ten film po prostu kopie w jaja. A jeśli jesteś dziewczyną, to sobie sama wymyśl, w co Cię kopie. Ten film spowodował, że jeszcze bardziej nie cierpię wojny i jeszcze bardziej podziwiam i szanuję ludzi, którym przyszło w tej wojnie uczestniczyć. Bardzo często wbrew ich woli. W tym filmie widać też, że na wojnie nie ma bohaterów – po prostu komuś udało się przeżyć, kogoś uratować, komuś pomóc. Bo po prostu tak trzeba.
Wojna to zło. I zawsze taka będzie. Czasami trzeba zobaczyć na własne oczy, żeby w to uwierzyć.
Po to, żeby było ich jak najmniej.
* – jeżeli nie czytałeś Radka Teklaka streszczającego serial “Wiedźmin” wypłodzony boleśnie przez TVP pierdylion lat temu, to nie znasz życia i nic nie wiesz o zabijaniu.