Co jakiś czas robię sobie seksualno-filmowy wieczór czy weekend. I nie, nie polega to na buszowaniu po redtube. Po prostu włączam sobie ciurkiem 5 sezonów “Supernatural” albo oglądam jakieś lekko już zardzewiałe hity i wszystko inne pieprzę. I ostatnio wrzuciłem na tapetę m.in. “Pamięć absolutną”, ale nie tą z Arnoldu Szwarcenegeru tylko tą z Colinu Farelu.
Potem z ciekawości poczytałem recenzje, oceny i trochę się zdziwiłem. Film jest głupi jak lato z radiem i nielogiczny jak składki na ZUS, ale w miarę się go przyjemnie ogląda, kobiełki cud malina (Kate Beckingsale kocham prawie jak Lisę Ann, tylko jakby bardziej platonicznie), efekty trzymają klasę. Miasto moim zdaniem jest pokazane w kapitalnie cyberpunkowym klimacie. Ot, taki odmóżdżacz na popołudnie. Ale został tak wszędzie straszliwie zjebany, a najczęstsze argumenty to: “teraz to same efekty specjalne w filmach i nie ma klimatu”, “w porównaniu do oryginału syf”, “Colinu jest drewniany” czy “po co robili remake, jak nie ma klimatu”. No bo przecież Arnoldu to aktor na miarę Oscara, nie?
I tak sobie myślę – nastała moda na krytykowanie filmów, które właśnie się pojawiają na ekranach i nawiązują jakoś (prequel, sequel, remake, reboot itd.) do tych, które już kiedyś były. Do tego były świetne i zapadły w pamięć jako dobre czy wręcz kultowe. Bo najczęściej pojawiającym się argumentem jest właśnie “nadmiar efektów specjalnych i zero klimatu”. Tylko że moim zdaniem to nie sam film tworzy klimat, to tylko składowa, jakiś procent ogólnego wrażenia. Pozostała część zależy nie od samego filmu, ale od nas, widzów, od długości reklam, wreszcie nawet od tego, gdzie, kiedy i z kim się go ogląda. “Klimat filmu” to wypadkowa bardzo wielu rzeczy, nie samego filmu (no fakt, to pewnie jego największa, ale przecież nie jedyna cząstka).
Pamiętam, że kiedyś wyjście do kina np. na Gwiezdne Wojny czy Indianę Jonesa to było wydarzenie. Nikt nie śmiał siorbać coli i ciamkać popcornem (inna rzecz, że wtedy nie było multipleksów, a do kina się chodziło oglądać film, a nie jak do paśnika). Nie było dostępu do filmów tak, jak teraz, gdzie wystarczy smartfon i fajny abonament, żeby sobie oglądać filmy nawet siedząc w kiblu i waląc kloca.
Niech no mi ktoś wyjaśni, skąd u nas taka moda, żeby na siłę być mega-znawcą i mega krytykiem, zjechać każdy film, który nie jest psychodelą czy psychodramą mówiąca o ciężkim życiu, najlepiej nakręconą starą komórką i najlepiej czarno-biały? Albo jeszcze lepiej niech to będzie film bez sensu, ale potem możemy poszpanować, jacy my jesteśmy off i jak nas mainstream nudzi i drażni, a kino niezależne i artystyczne to nasza druga miłość po redtube i paczce chusteczek.
Kiedyś, na studiach jeszcze, byłem w klubie fotograficznym i kiedyś wybraliśmy się na jakiś pokaz filmów studentów z filmówki. Film wyglądał tak: gość (niewidoczny, widać tylko tors i ręce) wbija do wielkiego gara jajko za jajkiem, które to jajka bierze z wielkiej kupy jajek, a skorupki wyrzuca na drugą kupę. Szczerze mówiąc poza kupą i jajkami niczego innego w tym filmie nie było. Ale ponieważ zaproszeni byliśmy, to dzielnie przesiedzieliśmy prawie pół godziny i obejrzeliśmy do końca jak ktoś te jajka wybił do zera. I co było potem? TRZY godziny roztrząsania sensu życia według faceta wbijającego jajka do gara. Poważnie – posiedziałbym jeszcze z pół godziny i wyszedłbym z gotowym przepisem na życie wśród kupy i jaj. Nooo, ale klimat był, obowiązkowo.
Swego czasu miałem podobne podejście – kiedyś to było kino, a teraz to jest straszna lipa i tylko efekty specjalne w filmach zamiast… no właśnie. Czego? To fakt niezaprzeczalny, że opinia jest jak dupa i każdy ma swoją, więc oceniamy filmy pod kątem naszych własnych odczuć czy doznań estetycznych. Z tym się polemizować nie da. Jeden woli panienki, inny jak mu nogi śmierdzą i bardzo dobrze, bo nie jest nudno. Dlatego jak najbardziej rozumiem oceny filmów przez własny pryzmat – inaczej się nie da, bo ludzi w pełni obiektywnych nie ma. Tylko niech w tej ocenie będzie też trochę merytoryki, zarzutów nieco bardziej konkretnych, niż “brak klimatu”. No i do tego niech będą fajnie podane, żeby się to chciało czytać, nie? Dlatego tak bardzo lubię czytać pigouta czy zwierza – piszą obydwoje z jajem (chociaż to zupełnie różne jaja, pewnie jedno z lewym, drugie z prawym), nie boją się wyrazić swojej opinii, ale to nie jest suche “nie podoba mi się”, mamy argumenty mniej lub bardziej konkretne.
Filmem, który już jakiś czas temu przełamał u mnie to nastawienie był “Avatar”. I też – poszedłem do kina z synem dla towarzystwa, z przymusu prawie, dodatkowo na 3D (czego nie znoszę, bo noszę okulary i jak mam na nosie dwie pary pingli to tylko czekam, kiedy mi chrząstka pęknie) i byłem oczarowany światem, który zobaczyłem. Naprawdę, zapadłem w świat Pandory i tak mi już zostało. Nagle efekty specjalne w filmach zaczęły mieć dla mnie ogromne znaczenie, a ich brak zaczął mi przeszkadzać. Stały się dla mnie równorzędnym graczem w filmie, bez którego najlepsze nawet aktorstwo czy reżyseria nie pomoże. Oczywiście mówimy o pewnego rodzaju filmach, ale ja wielokrotnie podkreślam, że kocham szeroko rozumianą fantastykę, a do kina chodzę dla rozrywki, a nie żeby sobie psychologicznie pogrzebać palcem w dupie. Ale z drugiej strony – czy jest w tej chwili film kręcony bez grama efektów wizualnych czy specjalnych? Przecież nawet Hanka wjebała się w kartonowe pudła, a nie w prawdziwą ścianę, nie?
W ramach przypomnienia wrzuciłem sobie też ostatnio na tapetę stare Bondy, jeszcze te z Seanem Connerym – sceny bijatyk jeszcze jakoś przeżyłem, chociaż paździerz potworny, ale scen pościgu nie zniese. Wyłączyłem film i stwierdziłem, że daję sobie spokój, bo zabijam sobie w głowie wspomnienia o filmach właśnie klimatycznych, które kiedyś przeżywałem, którymi jarałem się jeszcze długo, długo po tym, jak wyszedłem z kina.
I dlatego, moim zdaniem, określenie „film ma klimat” jest tak bardzo subiektywne, że traci dla mnie na wartości jako argument merytoryczny.
Ale za to jak hipstersko brzmi…
Fot: fotolia, autor: vladimirkolens