Jakoś ostatnio dziwnie mi się plecie w życiu, bo wybrałem sobie na odchudzanie chyba najgorszy z możliwych okresów w roku, a pomimo tego waga leci w dół (co prawda opornie i nie tak szybko, jak podczas mojej Pierwszej Diety, ale spada). Pomimo tego, że ciężko znaleźć film, na który moglibyśmy pójść razem z MałąŻonką i żeby obojgu nam się podobał, to ostatnio bywamy w kinie dużo częściej niż zwykle (fakt, w tym roku na Walentynki chyba nie było innej opcji, niż pójść na “50 twarzy Greya”). I żeby było jeszcze dziwniej, gdzieśtam się przypałętał jakiś kuponik z Groupona na wyjście do kina właśnie i okazało się, że ważny jest do końca lutego. Czyli chcąc nie chcąc czekała nas znowu randka w kinie. Padło na “Loft”.
Ponieważ nie jest to film tak znany jak ten wyżej, to troszkę o nim poopowiadam. Postaram się nie spojlerować za bardzo.
Otóż mamy tutaj piątkę facetów, przyjaciół, którzy wespół w zespół zrzucają się na wynajem przyjemnej, tak na oko 250-metrowej chatki-kopulatki, gdzie mogą w ciszy i spokoju oddawać się chuciom i żądzom, ale niekoniecznie ze swoją ślubną. Wiadomo – zazdrosne żony sprawdzają bilingi, wyciągi z kart kredytowych, podkładają pluskwy w telefonach i lokalizatory GPS w samochodach, więc odpada pokój w hotelu, bo to zostawia ślad. A tutaj mamy czystą sytuację – każdy z wyrodnej piątki dostaje klucz, kod do alarmu i metę do walenia żony po rogach. I ta meta to właśnie tytułowy Loft.
Tak na marginesie – mój dizajnuchowo-wnętrzarski zmysł estetyczny aż zagwizdał z zachwytu, bo miejscówka naprawdę zrobiona na poziomie niedostępnym zwykłym zjadaczom kredytów we frankach. W całym filmie, pod względem estetycznym nie mamy na co narzekać – z drobnymi wyjątkami wszystko i wszyscy są w tym filmie śliczni, atrakcyjni, dobrze zbudowani, mają idealnie białe zęby oraz tyłeczki bez cellulitu.
Wszystko się fajnie kręci, dopóki pewnego pięknego dnia nasi bohaterowie nie znajdują w swoim kopulodromie martwej laski przykutej kajdankami do poręczy łóżka. Ponieważ nikt inny o miejscówce nie wiedział, nie miał klucza ani nie znał kodu do rozbrojenia alarmu, więc jasnym jest dla wszystkich, że morderca jest wśród nas.
No i się zaczyna. Każdy jest podejrzany, każdy ma mniej lub bardziej nieczyste sumienie, nikt tak naprawdę nie jest bez winy i okazuje się, że facet to świnia, który myśli tylko móżdżkiem z tej mniejszej główki.
Czego tu nie mamy. Laskę, która po jednej (!!) imprezie integracyjnej odwiedza gościa, który ją puknął i chce, żeby ten rzucił dla niej żonę. Pobitą dziwkę, która zarzuca facetowi gwałt. Drugą, w której się zakochuje jeden z bohaterów, a ta nie chce o tym słyszeć. Samobójstwo z miłości. I to wszystko zaplecione tak, że nie zawsze wiadomo, kto, z kim, dlaczego i w jakiej pozycji. Intryga kluczy, kręci, zawraca i czasami ma się wrażenie, że zjada własny ogon i wszyscy się już pogubili, o co tu tak naprawdę chodzi. Włącznie z aktorami i reżyserem.
Niby w tym filmie wszystko gra – aktorzy wcale nie z łapanki, przepiękne wnętrza, przepiękne kobiety i przeprzystojni faceci. Jest intryga, jest trup, jest trochę golizny, nawet seksu trochę jest. Ale jednak czegoś brak. Czegoś, co zaangażuje widza, co go wciągnie, co spowoduje, że z którymś z bohaterów się identyfikujemy, że nad czymś się zastanawiamy. Tu tego nie ma – jest ładny obrazek i nic poza tym.
No, może jeszcze pozostaje uczucie niesmaku, że według twórców filmu faceci są z natury wiarołomni i tylko myślą o tym, jak tu sobie przy(g)ruchać coś na boku. Że to w gruncie rzeczy głupie worki testosteronu myślące główką zamiast głową. Jest co prawda pod koniec pozytywny akcent, ale on i tak nie rozprasza tego smrodku.
A’propos smrodku – znowu trafiłem w kinie na śmierdziuchów. Tym razem z jakimś kebabem albo burgerem. Nie można się najeść wcześniej?
Tak czy siak nie polecam – można spokojnie poczekać i obejrzeć w domu. Trochę żałuję, że nie poszedłem na “Kingsmana”. Ale może jeszcze nadrobię.