Żeby nie było – “Pięćdziesiąt twarzy Greya” nie jest filmem dobrym. Nie jest nawet niezłym. Ale nie jest aż tak złym filmem, jak mówią i piszą.
To po prostu film specyficzny, który od samego początku był skazany na porażkę. Jak czwarta część Indiany Jonesa czy kolejne części Star Wars (narażę się, co mam w dupie, ale końcówka “Ataku klonów” i cała “Zemsta Sithów” są lepsze niż oryginalna trylogia). Bo książkę czytał każdy, kto w ogóle książki czyta. Niewiele osób się jednak do tego przyznaje i to jest dla mnie zagadka. Wstydzą się? Boją? Czego? Kogo? Ja książki czytałem, nie powiem, że jakaś wybitna literatura, ba, nawet bardzo słaba. Ale wiecie co? Podobało mi się, bo to takie bardzo nieskomplikowane czytanie w niewielkim stopniu angażujące głowę. Główkę też niezbyt angażuje.
I taki też powinien być ten film. I prawie jest, a tak naprawdę zjebane są tylko cztery rzeczy. Ale są na tyle ważne, że z TYLKO zmieniają się w AŻ.
Po pierwsze mam wrażenie, że twórcy filmu nie mogli się zdecydować, jaki film tak naprawdę chcą nakręcić.
Książka zdobyła tak wielką popularność, bo jej osnową jest seks. Do tego specyficzny, zakazany, będący tematem tabu na zewnątrz i obiektem fantazji wewnątrz (głównie) kobiecych umysłów. Każda kobieta wcześniej czy później fantazjuje o byciu zdominowaną, o ostrym rżnięciu bez kwiatków i czekoladek, o tym, żeby odrzucić całą tę pseudo-romantyczną otoczkę i zostawić czysto zwierzęce pożądanie. Bardzo niewiele kobiet ma odwagę, żeby z kimś te fantazje zrealizować. A jeszcze mniej jest z efektów tych eksperymentów zadowolona. Ale marzą wszystkie.
Książka zdobyła tak wielką popularność, bo poza seksem opowiada o starym dobrym Kopciuszku. Mamy dziewczynę totalnie nijaką, która tym razem dla odmiany nie zgubiła pantofelka, tylko po prostu wywaliła się w drzwiach pałacu. I mamy pięknego księcia, właściciela pięknego pałacu, w swoim pięknym R8, ze swoim pięknym (nie pokazują, ale o tym potem) mieczem w dłoni. I z pomocą tego miecza oraz pejcza i kajdanek robi jej dobrze tak, że potem już tylko żyli długo i szczęśliwie co jakiś czas jadąc po sobie z bicza. Bardzo niewiele kobiet ma szczęście, żeby ktoś z białym koniem w audi zmienił ich życie. Ale marzą wszystkie.
Nie jestem filmowcem, więc nie wiem, czy połączenie soft pornola z romantyczną bajeczką jest możliwe. Przypuszczam, że skoro możliwe jest, żebyśmy na ekranie oglądali fenomenalnego gadającego szopa czy wielkie roboty napieprzające potwory spoza czasu i przestrzeni, to i dałoby radę taki film nakręcić. Kino to magia. A tu tej magii zabrakło, bo…
Po drugie obsada jest fatalnie dobrana.
Dakota Johnson jeszcze w miarę daje radę. Ma dziewczyna pecha, bo oscarowej roli nie dostała, ale jeszcze nie ma totalnego dna. No i doceniam skalę poświęcenia – już w pierwszej scenie filmu kazali jej nałożyć ciuchy zajebane z pomocy dla powodzian i kierować mercedesem. Nie wiem, czy ktokolwiek zwrócił uwagę, ale w miarę upływu czasu, jej filmowa bohaterka zmienia się fizycznie – pod koniec nawet była ładna. W porównaniu do innej idolki ambitnej literatury ambitnie przeniesionej na wielki ekran, czyli Kristen Stewart ze “Zmierzchu” Dakota aktorsko wymiata jak Gustaw Holoubek. Ale tam nie było cycków, a przynajmniej nie na wierzchu, a tu są. Swoją drogą takie średnie. Choć znając amerykański fear ot the nipple i tak jestem zaskoczony, że widać było damskie sutki. Swoją drogą takie jakieś nieładne. Czyli dziewczyna miała trudniej, niż jej koleżanka biegająca z wampirami.
Christiana Greya gra za to niejaki Jamie Dornan, równie znany co Dakota Johnson. Jednakowoż o ile wisi mi kalafiorem ich znaność czy nieznaność, to jego drewnianość już mi nie wisi. Koleś jest jak dębowa decha, a ekspresji mogłaby mu zazdrościć ławka w parku. To już nawet Robuś Patison we wspomnianym wcześniej “Zmierzchu” robi o dwie miny więcej. Pustka w oczach i nieruchomość oblicza filmowego Greya zawstydziłyby nawet figurę Jezusa ze Świebodzina. Brak mu tego czegoś, co moim zdaniem powinien mieć zboczony milioner-sadysta, a co miała Renata Beger – kurwików w oczach. Czegoś, co pozwoli mi uwierzyć, że pod tą piękną powłoką, przez którą kobiety mają kisiel w majtkach skrywa się coś, co powoduje że ten kisiel aż paruje z pożądania. A tu dupa. Swoją drogą niezła – zazdroszczę mu. Reszta taka chucherkowata, ale w sumie nieźle wyrzeźbiona – też zazdroszczę. Miecza nie pokazali, więc nie wiem, czy zazdrościć (Fassbenderowi na ten przykład zazdroszczę że hoho).
Wiem, że były jakieś pierepałki z obsadą filmowego Graya, że miał być to wcześniej ktoś inny i że Dornan znalazł się w ekipie jakoś tak w środku całego tego burdelu. I niestety, może to z tego powodu widać było jak jasna cholera, że…
Po trzecie pomiędzy filmowym Christianem a filmową Aną nie iskrzy za grosz.
Jedyna scena, w której wyczuwałem jakiekolwiek napięcie, niech będzie, że erotyczne, to była rozmowa na temat kontraktu w siedzibie firmy. Więcej emocji jest w transmisji z obrad sejmu. Obydwoje – ona ledwie widocznie, on widocznie aż za bardzo – męczyli się ze sobą straszliwie. Nie wiem, nie czytałem i nie szukałem materiałów o filmie, ale podejrzewam że poza planem jakoś chemia nie teges. Podobno DiCaprio nie bardzo się lubił z Margot Robbie na planie “Wilka z Wall Street”, ale jak sobie przypomnę scenę w różowej sukience, pełną erotycznego napięcia bez grama golizny przecież, to od razu widać kto tu jest aktorem, a kto Kasią Cichopek. A tu dostałem scenę namiętnego tańca, gdzie miałem wrażenie, że oboje liczą kroki i pilnują odpowiedniej pracy bioder, ale broń Bodziu żeby te biodra sobie pracowały wspólnie. Miejscami miałem wrażenie, że zerkali na zegarek i odliczali czas do emerytury albo do przerwy na papu: “kelneeeer, w moim bigosu nie ma czerwonego winu…”
To wszystko razem, zebrane do kupy powoduje kupę największą:
Po czwarte w tym filmie seks jest… nieseksowny.
To dla tego seksu miliony gospodyń domowych, singielek z mniej lub bardziej stałym zapinaczem czy szacownych matron sięgnęło po książkę i następnie poszło na film. Dla tego seksu potajemnie, ukradkiem, żeby mąż nie widział, czytały z wypiekami na twarzy o romansie nijakiej Any z obiektem mokrych snów Christianem. Na sali kinowej nie widziałem za dużo nastolatek, za to widziałem całkiem sporo, całkiem niezłych pań 30+ i 40+. Wiem dlaczego, rozumiem – wracamy tutaj do Kopciuszka zerżniętego białym koniem przez Księcia. Matka natura jest nieubłagana i jeśli Kopciuszek przed 30-ką nie znalazł sobie odpowiedniego Księcia, to potem coraz ciężej być obiektem czyjejś niczym nieskrępowanej żądzy. I pozostaje wtedy tylko książka albo film o takim właśnie pożądaniu. A w tym tutaj filmie pożądania brak. Fajnego seksu też brak – jest teledysk z oparciem łóżka w roli głównej. Sylwester Stallone z Sharon Stone lepiej sobie radzili w “Specjaliście”. No, ale podobno obydwoje kiedyś zaczynali w branży XXX, więc może to dlatego.
A dlaczego uważam, że to wcale, pomimo powyższych wad, nie jest AŻ tak zły film? Bo to film kierowany do specyficznej grupy ludzi. Kiedyś czytałem recenzję “S@motności w sieci”, nie pamiętam czyją, ale tam autor napisał, że to książka dla ludzi, którzy zakochali się w kimś poprzez sieć. Dla ludzi będących w specyficznym stanie. Jest to zresztą jedna z niewielu książek, które zacząłem i nie dałem rady skończyć. Może nie byłem w odpowiednim stanie?
To jest typowy film dla kobiet, które nie są szczęśliwe w związkach albo nie są w związkach w ogóle. Bo tak jak książka, dają im przez chwilę nadzieję na przeżycie przygody, romansu jednocześnie toksycznego jak i pełnego erotycznej fascynacji zanim będzie za późno i zanim jeszcze w ogóle będą w stanie wzbudzić w jakimkolwiek facecie pożądanie. Bo nawet najbardziej dziewicza dziewica studiująca literaturę angielską marzy o białym koniu Księcia. Albo mieczu, pejczu czy kajdankach.
Film ma też zadziwiająco dobry soundtrack. Kawałki bardzo dobrze wpisują się w to, co widzimy – dopełniają obrazu doskonale. A tak jak nie znoszę Beyonce w jakiejkolwiek formie po Destiny’s Child, tak muszę powiedzieć, że jej kawałek “Haunted” promujący film to mistrzostwo świata (EDIT – obejrzałem teledysk, nigdy więcej tego kawałka z obrazem, brrrrrrrr). A cover “Crazy in love” moim skromnym zdaniem jest lepszy od oryginału, bardziej mroczny i jakoś z większymi emocjami (ale jak pisałem, ja nie lubię Beyonce).
Ten film nie spodoba się przeintelektualizowanym wszystkowiedzącym krytykom, bo ten film nie ma absolutnie żadnej głębszej wartości kulturalnej. To film nakręcony tylko po to, żeby zbić kasę z okazji Walentynek. Ogląda się go tak samo, jak czyta książkę – szybko, bez większego zastanowienia, bez głębszych refleksji. Ot, zapychacz czasu, nawet nie jakiś szczególnie ładny (no fakt, szczególnie brzydki też nie). I jeśli nie będziesz w nim szukać sensu życia, to nie będzie tak źle. Dobrze co prawda też nie będzie, ale nie będziesz żałować, że przez te dwie godziny nie robisz czegoś pożytecznego, np. nie cerujesz skarpetek.
Marketingowo rozdmuchana bańka mydlana, która pęka i niczego po sobie nie pozostawia.
Nawet mokrej plamy na spodniach.
PS. Wczorajszy seans sprowokował mnie do wpisu o tym, że niektórzy nie powinni chodzić do kina. Zapraszam do poczytania.