Dzisiejszy wpis będzie krótki. Może trochę dłuższy, niż ten o Mad Maxie, ale na pewno nie tak krótki jak ten o seksie.
Wczoraj trochę bluźniłem, więc dzisiaj będzie kurtura. Dzisiaj sobie popiszę o filmie, który ostatnio obejrzałem do spółki z Misiorem i jest to moi drodzy “HITMAN: Agent 47”. Czyli film na podstawie serii gier o Agencie 47 pod wspólnym tytułem HITMAN. Skomplikowane, nie? Film jest tak samo skomplikowany, ale nie uprzedzajmy.
W gry komputerowe gra każdy, kto skończył kilka miesięcy, potrafi samodzielnie siedzieć i komu mamusia do spółki z tatusiem daje tableta, żeby nie zawracał im dupy. To potężny przemysł, wielkie pieniądze i w tej chwili wcale nie jest tak, że o grach komputerowych mówi się po cichutku i z lekkim rumieńcem wstydu. Ale za to filmy na podstawie gier to temat wstydliwy jak zaburzenia erekcji. Wiemy że są, ale jakoś wstydzimy się o nich mówić. Może dlatego, że zazwyczaj nie bardzo jest o czym, bo w najlepszym wypadku można je umiejscowić gdzieś w okolicach midyl-midyl klas produkcji filmowych. No, może poza pierwszym “Silent Hill” – tu akurat jest śmiesznie, bo nie grałem nigdy w żadną grę z tego cyklu, ale na filmie byłem czasami autentycznie posrany – to był horror z prawdziwego zdarzenia, miał tak niesamowity klimat, że nie raziła prawie nieistniejąca fabuła.
Jeśli ktoś nie bardzo kojarzy serię gier – Agent 47 to zabójca na zlecenie, członek tajemniczej Agencji, która go troszkę podrasowała genetycznie, solidnie podszkoliła i wypuściła w świat, żeby zarabiał na życie odbierając życie innym. A ponieważ mają takich agentów iluśtam, to żeby im się nie mylili, każdy ma na potylicy wytatuowany kod kreskowy z numerkiem – zgadnij jaki numerek ma nasz agent? Masz trzy próby. A dodatkowo nasz Hitman to łysa pała, żeby nie było problemów przy skanowaniu barkodu, np. w Tesco. No i nie powiem – ostatnia część, czyli “Hitman: Absolution” to moja ulubiona gra (pewnie przez zabójcze zakonnice, z którymi można pobuszować w zbożu). Jedna z dwóch, w które gram po “Cywilizacji V”. Na inne nie mam czasu – nawet na najnowszego Wieśmaka, choć podobno rewelacyjny. Ale do adremu.
Gry polegały głównie na tym, żeby sobie po cichutku obczajać cele, po czym po cichutku je likwidować nie wzbudzając niepotrzebnej podniety otoczenia i wycofać się po cichutku na z góry upatrzone pozycje. Arsenał środków służących do tejże likwidacji jest długi, cętkowany i kręty – od broni białej, jak noże, śrubokręty, gazrurki, poprzez garotę i sznur od lampki, bronie palne, jak kultowe Silverballers z tłumikiem, M4, MP5 (to taki bardziej zaawansowany kodek audio) czy shotguny, aż do min zbliżeniowych i zdalnie odpalanych ładunków wybuchowych. I wielu innych. A jak ktoś ma życzenie, to można też swojemu celowi zatruć zupę, porazić prądem, zrzucić coś na łeb czy podpalić. Po drodze można się też przebrać w czyjeś wdzianko, żeby był jeszcze bardziej cichutko, chociaż nasz bohater jest ubrany niezwykle gustownie w idealnie skrojony garnitur i czerwony krawat. A tak zwane ofiary przypadkowe można elegancko zaciągnąć w ustronne miejsce czy schować do szafy, żeby ich zwłoki nie zaalarmowały innych. Brzmi zajebiście, nie?
Jeżeli nie do końca, to znudzonemu skradaniem graczowi pozostawało rozwiązanie ostateczne – napierdalanka na całego. Którą ja uwielbiam, bo cierpliwy to ja może jestem w pracy do klientów, ale poza nią to straszny ze mnie raptus. Na wyższych poziomach trudności jest bardzo trudno takową przeżyć. Ale nie zmienia to faktu, że cała gra nie do końca na tym polega.
Zupełnie tak, jak film.
Bo tutaj skradania i akcji w stylu tajnos agentos prawie nie ma. Agent 47 leci na rympał, kosi wszystkich po drodze, bo jest genetycznie fajniejszy, szybszy, silniejszy i inteligentniejszy. Jest tak inteligentny, że potrafi z niczego wymyślić silnik odrzutowy tylko po to, żeby główna bohaterka miała się czym uwolnić z więzów seksownie ją oplatających – Grey byłby dumny. Poza tym potrafi jednym cięciem noża przeciąć stalową linę (jak Batman), prowadzi auto tak, że drifterzy z Tokio mają kompleksy (jak Dominic Toretto), jest szybszy niż lecący pocisk (jak Superman) i nigdy nie chyba (jak Bullseye). O tym, że jest pancerny, niezniszczalny i odporny na grawitację nie będę pisał, bo to oczywista oczywistość.
Film w ogóle nie ma klimatu gry. Jest wybuchowo, szybko, wściekle i efektownie. Wcale, ale to wcale nie jest skradankowo. Nie ma zimnej kalkulacji, obserwacji i na koniec – eliminacji. Tu eliminacja jest na dzień dobry. Do tego im bardziej coś wybucha i robi hałas, tym lepiej. Ja wiem, że nikt by nie wysiedział na filmie, w którym przez półtorej godziny łysy koleś się skrada, chowa i czai, żeby na koniec wsypać komuś truciznę do kawy, ale można to było rozegrać jakoś inaczej – może w stylu “Szakala” z innym łysolem Brucem Willisem?
Film raczej złotymi kadrami się nie zapisze w historii. Dla fanów gry nie jest to pozycja obowiązkowa, chociaż pewnie mnóstwo pójdzie. I wyjdzie rozczarowana tak jak ja, chociaż nie jestem prawdziwym fanem, a ledwie taką popierdółką. Dla pozostałych to średni film o kolesiu, który wszystko rozwala i jest genetycznie podrasowany – mało to takich było? Ot, jak się ktoś nudzi, to można pójść, ale można też porobić coś fajniejszego. Bo to taki film na podstawie gry jak świnka morska – ani to świnka, ani to morska. Ani to porządny film, ani na podstawie gry.
Trzeba poczekać na ekranizację Warcrafta, bo zapowiada się zacnie.
PS. Grafiki wzięte z oficjalnych stron filmu i gry, Minione z www.hdwallpapers.in.
PS.2. Nie wyszło mi krótko. Bo ja lubię długo. Pani Matka potwierdzi.