Wczoraj wyszedłem ze szpitala. Rokowania całkiem dobre, garść piguł do łykania, dieta, więcej ruchu, takie tam.
Ale ja nie o tym.
Niedaleko nas są ogródki działkowe – część ładna i zadbana, a po drugiej stronie ulicy australijski busz skrzyżowany z gangami Nowego Yorku, bo jakaś ostra żulernia urządziła tam sobie gniazdko.
Los chciał, że biuro nasze znajduje się na drodze od tegoż gniazdka, do Biedry, gdzie jak wiadomo można drogą kupna nabyć napoje wyskokowe w cenach dostępnych dla “khierownikhu, khopsnij zeta” i spożyć w bezpośredniej okolicy, choć podobno nie wolno.
Jeszcze inny los chciał, że ta droga to taka niby droga osiedlowa, po której rzadko coś jeździ, co automatycznie czyni z niej bezpieczny trakt dla wyżej wymienionej żulerni wracającej do swojego gniazdka bardzo, ale to bardzo pod wpływem.
I ostatni los chciał, że wczoraj wieczorem podjeżdżałem właśnie od Biedry tą drogą i na tejże drodze, dokładniej przeważnie na jej środku, bo amplitudę mieli jak cosinus, napotkałem troje osobników w czułych objęciach, które to objęcia trzymały ich w pionie, a skąd wiem, to za chwilę. Najebani byli tak, że nic do nich nie docierało – ani jak ostrożnie podjechałem, ani jak lekko przygazowałem na luzie, ani jak dwa razy lekko trąbnąłem.
Co mnie trochę zirytowało, więc trąbnąłem tak, że aż się gołębie na rynku obsrały. Do wędrującej trójki też widać dotarło, a konkretniej do jednego z nich, który porzucił towarzyszy w potrzebie, odwrócił się i wystartował do mnie z tekstem “co trąbisz kurwo, zaraz ci zajebię” chwiejnym krokiem idąc w stronę swego przeznaczenia, czyli mnie.
Źle reaguję na groźby karalne, więc zatrzymałem się grzecznie, wysiadłem i walnąłem “to chodź cwaniaczku”.
Kto mnie widział ten wie, że ja mam solidny gabaryt, nawet pomimo zrzucenia prawie 15kg przez cukrzycę. Koleś widać stwierdził tak samo, bo się zatrzymał i zawołał po pomoc. Pomoc przybrała formę połowy z tego, co zostało wcześniej z trójcy. Która teraz się mocno rozpadła, bo trzeci osobnik bez podparcia jebnął na glebę jak wór kartofli, a podpora wystartowała do mnie.
I powiem Wam, że w tym momencie się wkurwiłem i miałem ochotę im po prostu porozbijać łby o asfalt.
Wkurwiłem się za cukrzycę.
Za upierdliwych klientów, do których nie dociera “jestem w szpitalu, odezwę się po wypisaniu”.
Za piguły, które teraz muszę łykać.
Za kłucie się w paluchy kilka razy dziennie, żeby sprawdzić cukier.
I za to, że bez obciachu startują we dwóch na jednego.
Dlatego jebnąłem drzwiami i teraz to ja do nich wystartowałem i miałem ochotę wyładować swoją złość i wściekłość w sposób dosłownie krwawy. Jak kurwa wikingowie. Tym fajniej, że żuliska w tym stanie nie były żadnym zagrożeniem, bo ledwo szli – rozpierdoliłbym ich na atomy.
I wtedy zadziały się dwie rzeczy. Po pierwsze, chyba coś do kolesi dotarło, bo zaczęli tym pijackim, chwiejnym krokiem spierdalać ode mnie. A po drugie, zwłoki, które pozostawili zaczęły jojczeć “nie zostawiajcie mnie” i okazało się, że to kobieta. Znaczy nic na to nie wskazywało poza głosem ewidentnie babskim, ale może na tym poziomie zżulenia i przepicia płeć jest już umowna, jak u krasnoludów.
I nagle mi przeszło – zniknęła czerwona mgiełka. Zatrzymałem się i wołam do naszych odważnych, żeby nie spierdalali, bo nic im nie zrobię i niech zabiorą koleżankę, bo jak tak leży na środku drogi, to ktoś jej zrobi z dupy aczwórkę.
Stwierdziłem, że to nie ich wina, że ja jestem wściekły i nie ma się co na nich wyżywać.
Mięknę kurwa na starość…