Jadę ja sobie wczoraj Legnicką załatwiać bardzo ważne sprawy w urzędzie, bo nie samą pracą człowiek żyje, czasem trzeba też zmierzyć się z nieczułym aparatem państwowym, który to aparat ostatnio jakby coraz mniej przychylnie patrzy na tych spod znaku “nie na etacie” przesyłając im różne durne pisma pełne bełkotu o paragrafach, decyzjach, dziennikach ustaw oraz z mnóstwem mądrych pieczątek. Ale ja nie o urzędzie dzisiaj.
Legnicka to we Wrocławiu trochę stan umysłu, bo to jedna z niewielu ulic w miarę prostych, solidnie szerokich (pasy 3+) i z niewielką ilością strategicznie rozmieszczonych zatoczek, gdzie się czai na prostego człowieka władza z suszarkami. Zresztą – drogówka w mieście ma inne rzeczy na głowie, niż pomiary prędkości, nie? Dlatego właśnie na Legnickiej ograniczenia prędkości każdy traktuje cokolwiek lekceważąco zapierdalając na swoich czterech kółkach, ile fabryka dała.
No więc jadę ja sobie Legnicką, zielona fala jak złoto – co skrzyżowanie, to odpłynęła i trafiam na falę czerwoną, stając w końcu przy Magnolii, czyli pewnie największej galerii handlowej, a nawet jeśli nie, to chyba najwięcej tam przyjeżdża ludzi.
Często ex-gimbusów, którzy zamiast iść do parku czy na rower, wolą pospędzać czas przy jednym stoliku, zrzucając się całą klasą na szejka z MaxDonalda i gapiąc się w telefony siorbać go na zmianę koniecznie każdy przez osobną słomkę, bo to teraz takie panie czasy, że tak się spędza wspólnie czas.
Albo emerytów z nieśmiertelnymi magicznymi torbami na kółkach, które niepozorne z zewnątrz, łamią Ci kręgosłup i wyrywają ręce ze stawów swym ciężarem pełnym promocyjnej szynki z Biedronki, puszek z Lidla i kurczaka na rosół z bazarku na Niedźwiedziej, kiedy chcesz takiej babince pomóc załadować się do tramwaju. Jak torebka Hermiony, w której zmieścił się namiot, w którym zmieściły się trzy sypialnie i garderoba, w których zmieściło się łoże małżeńskie z baldachimem oraz szafa, w której zmieściły się wszystkie sukienki spod znaku “nie mam co na siebie włożyć”. Oraz garnitur ze ślubu.
Stoję więc sobie na środkowym pasie, po prawej stoi auto, po lewej nie stoi nic (jeszcze), a na zielonym, na przejście wchodzi taka właśnie babunia. Do kompletu, poza jeżdżącą torbą pełną magii i okolicznych promocji – z balkonikiem. I idzie babinka, i idzie, nogami szurając, klekocąc tym czarodziejskim wózkiem, a tu tymczasem jej się światło skończyło, a ona bidna ledwie dotarła do mojego, środkowego pasa i zapaliło się zielone do jazdy.
W lusterku widzę, że lewym pasem coś popierdziela ostro i oczyma duszy już sobie wizualizuję ten lecący w powietrze balkonik w asyście szynki, puszek, tego kurczaka i tej babinki. Włączyłem awaryjne, chociaż nie bardzo wiem po co, bo za mną stało auto, i pewnie i tak nie było widać.
Ale widać kierowcę coś tknęło, że sytuacja jest lekko dziwna, kiedy to zielone światło, a wszyscy stoją, zamiast się bawić w Need for Speed. Z wielkim co prawda piskiem, ale wyhamował akurat kiedy babcia docierała do lewego pasa. A hamować było czym, bo to taki fajnie podbajerzony Phaeton zajechał, co to mruczał silnikiem jak tygrys bengalski, zanim zatopi kły w niczego się nie spodziewającej zwierzynie. No czujesz kurwa, że jest moc, którą właśnie ktoś z wielkim wysiłkiem ujarzmił. A ten ktoś, to było dwóch schabów bezwłosych, obaj z zimnym łokciem i wydziaranym bicepsem wielkości kega do piwa. Tego większego, 50-litrowego.
Przez chwilę myślałem, że wylezą zatopić te kły w babince, ale siedzą grzecznie i czekają, aż babcia, balkonik, wózek i jego magia przeczłapią przez ostatni pas.
Z tyłu za tygrysem podjechała Q7-ka, która zahamowała z piskiem może jeszcze większym. W środku siedział ktoś w białej koszuli, kto stwierdził, że jego auto to król szos, jak nie przymierzając lew, bo za Q7 raty w leasingu wyższe są niż za Phaetona, więc on ma większego i może to wszystkim okazać trąbiąc jak pojebany.
Zirytowało to trochę nasze tygrysy, więc wytaszczyli swoje na oko 150-kilowe cielska pełne mięśni, dziar i odżywek białkowych sprzedawanych na wiaderka, otworzyli tylne drzwi i wyciągnęli z auta kije bejsbolowe, coby lwu pokazać, że jego królestwo chyli się ku upadkowi.
Nawet ja zauważyłem, że twarz faceta w białej koszuli nabrała barwy tejże koszuli. Oraz przestał on trąbić, a nawet mam wrażenie chciał wrzucić wsteczny, bo auto jakby lekko drgnęło do tyłu, ale w środku dnia na Legnickiej nie ma mientkiej gry i za nim stał już porządny sznurek, nie było dokąd spierdalać.
Czekałem co prawda, aż jak na filmach o elitarnych zabójcach, facet wyjmie Desert Eagle’a, najlepiej z tłumikiem i rozpierdoli schabów strzałami w środek czoła, ale to nie był film, tylko samo życie. Do tego samego wniosku doszło dwóch bejsbolistów, bo jeden z nich bardzo delikatnie położył na masce Q7 swój oręż i wycedził:
- Morda chuju! Nie widzisz, że babcia idzie?
Po czym obaj z poczuciem zwycięstwa zarówno fizycznego, jak i moralnego, wsiedli do swojej fury, poczekaliśmy wspólnie do następnego zielonego, bo cykl świetlny zatoczył koło, po czym jak z piskiem opon zahamowali, tak z piskiem opon ruszyli.
BO BABCIĘ TO TY SZANUJ!
PS. Ja wiem, że Internety swoje wiedzą, ale ja dopiero po napisaniu tego tutaj dostałem namiar na historię z jeżykiem przechodzącym przez przejście. Wszystko to była szczera prawda i tylko prawda. No, może kolesie w Phaetonie ważyli nie 150, a 120 kilo – ślepy jestem, mogłem nie dowidzieć.
Fot: depositphotos, autor: ABCDK