Wpis to szczególny, bo chyba po raz pierwszy uchylam nieco rąbka zasłoniętej tajemnicy albo tajemniczej zasłony, którą odgradzam moje życie prywatne od tego, co ujawniam na blogu czy fanypejczu. Dzisiaj trochę więcej niż zwykle poopowiadam Wam o sobie i o mojej MałejŻonce. A właściwie to o tym, dlaczego się rozstajemy. O tym, jak te wszystkie lata razem łączą, by w efekcie podzielić. I jak jedynym możliwym sposobem na to, żeby zachować jako tako zdrowie psychiczne i nie dostawać na widok drugiej osoby skrzywienia mordy, jest się rozstać.
I nie, wcale nie potrzeba jakiegoś strasznego wydarzenia, czasami po prostu wystarczy usiąść i się chwilę spokojnie zastanowić nad wspólnym życiem, przeszłością i przyszłością. I wtedy rozstanie pozostaje jedynym sensownym wyjściem, nie tylko dla nas samych. Ważne jest, żeby do tego podejść z głową, bo inaczej będzie to proces bolesny. W sumie bezbolesny nie jest nigdy, pytanie tylko jak bardzo zaboli.
Brzmi strasznie, prawda?
Jeśli mnie trochę znasz z bloga czy poza nim, i trochę lubisz, to pewnie w tym momencie się zastanawiasz, jak to dalej będzie, co z dziećmi, z firmą i cała resztą rzeczy, które to w związku są wspólne, a po rozstaniu już nie.
Jeśli mnie trochę znasz z bloga czy poza nim, i nie lubisz, to pewnie w tym momencie nazywasz mnie zakłamanym kutafonem, który obiecywał na blogu nie kłamać, a przecież słowa tu nie ma na temat jakiegokolwiek rozstania i wszystko wygląda cukierkowo.
A jeśli mnie nie znasz i jesteś tu pierwszy raz, to Ci to wisi. I poniekąd słusznie, bo każdy ma dosyć swoich problemów, żeby jeszcze się cudzymi przejmować.
Ale nic nie zmieni faktu, że się rozstaliśmy.
Co potem?
No niby życie się toczy się dalej, ale nic już nie jest takie samo i niektóre, a może raczej wszystkie sprawy trzeba jakoś poukładać na nowo.
Trzeba jakoś rozwiązać kwestię opieki nad Dzieciorkami, prawda? Bo nagle pozostają pod opieką tylko jednej osoby, a tu starszy do liceum, młodszy do szkoły w zupełnie inne miejsce. Do tego o różnych godzinach zaczynają i o różnych kończą. Ten ma dodatkowo angielski, tamten judo. A basen co tydzień, na który chodzą obaj, zresztą do spółki ze mną? Co z weekendami, kiedy jeden chce do kina, a drugi z kolegami pograć na Xboxie, a przecież obaj są nieletni i w teorii nawet mojego 16,5‑latka nie powinienem zostawiać bez opieki dorosłego? Posiłkować się znajomymi? Wiadomo jak to z nimi jest, niby chcieliby pomóc, ale jakoś nie chcą się angażować, bo przecież mają swoje własne sprawy, własne życie. I trudno ich winić, trudno mieć za złe.
Nawet głupia sprawa – kto będzie w domu gotować? Na szczęście ja nie mam tego problemu, bo lubię i podobno umiem, ale robienie zakupów już zaczyna być kłopotem. Tym bardziej, że znowu – jeden lubi to, a drugi tamto i chyba tylko parówki albo płatki z mlekiem wciągają zgodnie. Ciężko to nazwać zbilansowaną dietą, prawda?
Rozliczenia, opłaty, rachunki itd. pominę milczeniem, bo dżentelmen nie rozmawia o tak błahych rzeczach. Co nie znaczy, że nie stają się kłopotem, bo dbanie o finanse we dwoje jest dużo prostsze, zgodzicie się ze mną?
Dlaczego?
Jeżeli przebywasz z kimś 24 godziny na dobę, to w pewnym momencie niby nic się strasznego nie dzieje, ale nagle zaczynasz się z tym kimś męczyć. Drażni Cię, wnerwia, irytuje samą obecnością i nie możesz tego uczucia w sobie zwalczyć, chociaż jak to się poetycko mówi – inne uczucia nie wygasły. Dorzućcie do tego nawał obowiązków związanych z prowadzeniem własnej firmy, nasze charaktery, czy raczej charakterki i macie bardzo wybuchowy koktajl, który ciężko przechodzi przez gardło. I w końcu się nim udławisz.
Pamiętacie, co mówił Osioł ze Shreka?
Wiesz, co jeszcze wszyscy lubią? Kremówki. Znasz kogoś, co jak mu powiesz: „Ej, chodźmy na kremówki”, to mówi „Nie, stary, nie lubię kremówek”. Kremówki są pycha!
Tylko zacznij te kremówki jeść na śniadanie, obiad i kolację. Codziennie, w niedzielę i święta, trzy razy dziennie albo pięć, jak żyjesz zdrowo i słuchasz dietetyków. Możesz kochać kremówki, ale mając je ciągle i bez przerwy w takiej ilości, w końcu je znienawidzisz i na samą myśl o kremowym przysmaku będzie Ci niedobrze.
Od ponad 20 lat się znamy (choć podobno poznaliśmy się wcześniej na olimpiadzie z fizyki, no comments), od ponad 19 mieszkamy ze sobą (z przerwami na wakacje w czasie studiów, bo wiecie, przed ślubem nie wolno podobno), od ponad 17 jesteśmy małżeństwem, a od prawie 10 wspólnie walczymy na polu kapitalistycznego krwiożerczego wyzysku mas pracujących. Ciągle wspólnie, ciągle razem, 24 godziny na dobę, 7 dni w tygodniu, 12 miesięcy w roku. Bez przerwy, non stop. Nie przejadłoby się Wam? Nie mielibyście dość? My właściwie mieliśmy…
I dlatego się rozstaliśmy.
Czytasz to, co powyżej i wygląda to jak scenariusz do remake’u “Sprawy Kramerów”. Ale MałaŻonka jest ładniejsza od Meryl Streep a ja wyższy od Dustina Hoffmana, więc spokojnie – tu chodzi “tylko” o to, że wyjechaliśmy osobno na urlopy. Dwa tygodnie spędziłem zagramanicą ja, dwa razy po tygodniu MałaŻonka, a w tym czasie to drugie dzielnie ogarniało codzienną szarą rzeczywistość.
I wiesz, pierwszą reakcją wszystkich znajomych było wielkie zdziwienie i zawsze komentarz w stylu “zupełnie nie było widać, że się między wami nie układa”, “nic nie mówiliście, że macie jakieś problemy”. Nie mamy. Na pewno nie jakieś większe, niż przeciętna rodzina, w której o 6:30 dzwoni budzik goniąc wszystkich do szkoły i wyrywając ze słodkich objęć Morfeliny, patronki sennych polucji.
Urlop z dziećmi i ze współmałżonkiem, chociaż niewątpliwie ma cała kupę plusów dodatnich ma też kilka ujemnych – między innymi to, że nie możesz się tak do końca oderwać od tego, co jest Twoją codziennością. Zostawiasz niby za sobą pracę, niby zmieniasz otoczenie, ale jednak nie do końca.
Bo ciągle musisz uważać na małoletnich, żeby toto nie wpadło pod samochód, nie utopiło się albo nie nawywijało pod wpływem i nie zostało przedwcześnie rodzicem. Idziesz coś zjeść i chociaż masz ochotę na owoce morza, to jednak idziesz do pizzerii, bo smarkateria nie je robali. Planujesz zobaczyć wschód słońca nad morzem, to jednego dnia zanim wszyscy się zbiorą zastaje Cię południe, a drugiego, kiedy wykazując się mądrością idziesz bez członków rodziny, przeżywasz solarne uniesienia o 3:30 nad ranem i wracasz do łóżka, żeby to odespać, to o 6:30 Cię budzą, bo akurat wolne, a przecież w wolne trzeba wcześniej wstać, żeby było dłużej wolne, nie?
Bo masz ochotę słodko nicnierobić, albo czytać książkę, albo po prostu posiedzieć nad browarkiem czy lampką wina i pobyć sam na sam ze swoimi myślami, a tutaj Połówce Twojej, bez względu na płeć lepszej zbiera się na amory. Albo na gadanie o życiu, Które to gadanie o życiu często kończy się mniejszą lub większa awanturą. Albo nawet jak się nie kończy, to nie masz kompletnie ochoty na ciężkie tematy, bo właśnie patrzysz jak morskie fale rozbijają się o molo albo jak fajnie układa się bikini na tamtej blondynce. Ot, masz nastrój na wrażenia estetyczne, a nie na pierdololo o trudach żywota.
I wcale nie chodzi o to, że masz ochotę przetestować, jak szybko ta blondynka z tego bikini wyskoczy. Masz ochotę pobyć we własnym towarzystwie. Tylko własnym. I tyle. Bez podtekstów, bez drugiego dna. To oczywiście tez jest kwestia zaufania, ale o zaufaniu może napiszę kiedy indziej, co?
Odpoczywasz…
Od Dzieciorków, które kochasz nad życie, ale “mamoooooo” czy “tatooooo” słyszane po sto pięćdziesiąt sześć razy dziennie powoduje u Ciebie wysypkę.
Od Połówki, którą kochasz nad życie, ale akurat teraz masz ochotę poleżeć do góry kołami, a nie iść gdzieś wspólnie romantycznie połazić, bo ile można tak leżeć, poleżeć to sobie możesz w domu, a nie na wakacjach, za które płacisz kupę kasy?
Odpoczywasz od… wszystkiego. I zaczynasz tęsknić… I jak się cieszysz, kiedy wrócisz do domowej codzienności i tych, których kochasz, hoho… Ja się na ten przykład na nowo zakochuję. Pięknie, nie?
Polecam. Bardzo polecam!!