Wiecie, zgłoszenie się na ochotnika do projektu #5na1 w charakterze czytacza i recenzacza świeżo przeczytanych książek wygenerowało ciekawy skutek uboczny. Mianowicie z siłą wodospadu wróciłem do w miarę regularnego czytania książek, których lista zaczynała już przypominać długością paragon z zakupów w Tesco. Dodatkowo Dzień Książki był niedawno, a przecież bląger powinien za trendami ganiać, nie? Zresztą – możecie sobie poniżej rzucić okiem – takie szafki są jeszcze dwie i jak tu nie poczytać?
![papierowa książka komornik](http://www.dizajnuch.pl/wp-content/uploads/2015/08/ksiazki_1230.jpg)
Ambitna literatura niepopularno-naukowa i na obcasach też. Jestem człowiek-orkiestra i nic co czytam, nie jest mi obce. Co najwyżej się porzygam…
Jak możecie na załączonym obrazku zobaczyć, ja raczej wolę czytać klimaty fantastyczne, niż takie niefantastyczne. A już na psychologiczne grzebanie palcem w dupie o ciężkim życiu mam niekończącą się alergię. Jeśli wytężycie wzrok i zauważycie tam na półkach Coelho, to nie ma powodów do krzywienia ust w geście pogardliwym – to nie moje, nie myślcie sobie, że do reszty zidiociałem. Szczerze mówiąc owszem – dorwałem jakiś zbiór esejów, ale kiedy przeczytałem jakieś smętne pierdololo o nordic walking ubrane w transcendentalne rozważania o nieznośniej ciężkości bytu, to wymiękłem tak, że nawet viagra by mnie nie usztywniła.
Ale do adremu – przy okazji zamawiania “Ekspozycji” do blągo-projektowej recenzji, wpadła mi do koszyka, a potem w ręce najnowsza książka Michała Gołkowskiego pod tytułem “Komornik”. Nie jest to jednak podręcznik do kreatywnej księgowości ani przewodnik po finansowych zawiłościach polskiego prawa podatkowego. Nic z tych rzeczy.
To jest proszę ja Was powieść o końcu świata. Do tego zjebanym po całości.
Ziemia zatrzymuje się, gwiazdy spadają, woda zamienia się w krew. Umarli wstają z grobów, otwiera się otchłań. Państwa upadają, brat powstaje przeciw bratu, a dzieci podnoszą rękę na rodziców. Widać, że lada chwila świat spłonie.
Czyli nie tam jakieś pierdu śmierdu, że meteoryt, że zombie, że głód i zaraza czy tam jakieś kilka wątłych atomówek. Nie. To prawdziwa, job twaju ma’t autentyczna biblijna apokalipsa, jaką spisał dawno temu niejaki święty Jan. I nie ma, że boli, że Bruce Willis coś wybuchnie, uratuje świat i nagle żyli długo i szczęśliwie. W koniec świata zaangażowały się bowiem czynniki boskie i nadprzyrodzone, więc dupa zbita – wszyscy bez wyjątku idą do piachu, a potem kto ma powstać, ten powstanie i będzie forever świętować na chmurce, a kto nagrzeszył w życiu, ten trafia na wieczystego grilla piekielnego jako szaszłyk. Tylko że niby wszystko było fajnie zaplanowane, a wyszło jak zwykle – w czasach św. Jana było jakieś 200 milionów dusz, a tutaj nagle jest ponad 7 miliardów ludzi i wszystkie plagi razem wzięte trochę tylko całe to pogłowie przetrzebiły i krótko mówiąc nie wyrabiają na zakrętach. Dodatkowo jeszcze zdobycze cywilizacji skutecznie utrudniają boskim zakapiorom robotę.
Technologia poszła mocno naprzód, więc przed rydwanem jeźdźca Apokalipsy można uciec, pedałując na rowerze.
A że natura ludzka podła jest z… natury, więc nawet jak Cię odwiedzi taki przedstawiciel anielskich szwadronów śmierci z kwitem wystawionym na Ciebie, to wystarczy mu w martwe oczy skłamać, że to nie Ty i on durny pofrunie dalej szukać innego jelenia. Dlatego, kiedy Góra stwierdziła, że wszystko się popierdoliło, powołuje Aniołów Apokryficznych (czyli takich, o których Biblia milczy, ale jakoś w świadomości ludzkiej istnieją), których zadaniem jest cały ten burdel ogarnąć – mają pociągnąć dalej zagładę ludzkości i w efekcie zrobić porządek w papierach.
Mają dokonać inwentaryzacji, zdecydować co zrobić ze stanem zastanym, zlikwidować środki trwałe, upłynnić aktywa, wymieść brudy, zgasić światło i oddać klucz na portierni. A że to byty przez ludzi wymyśleni, przez ludzi napisani i myślący częściowo jak ludzie? Najkrócej mówiąc decydują, że mają to w dupie. Że nie mają kompetencji i im się nie chce. Zwalają czarną robotę na ludzi.
Na ziemię zstępują Komornicy.
I takim to właśnie Komornikiem jest główny bohater powieści – Ezekiel Siódmy, w skrócie Zek. Gość, który zawiera umowę z Aniołem Śmierci o aparycji Bin Ladena i przechodzi na anielski etat. W zamian za to, że będzie ścigał Dłużników, czyli ludzi, którzy wybitnie mocno trzymają się tych resztek życia na naszym łez padole, waląc w bola z boską administracją i łamiąc jej surowe boskie prawa. Jednym słowem grzeszników, których długiem jest ich własne życie, bo wszyscy żyją na kredyt w pożyczonym czasie. A w świecie PO apokalipsie zabronione i grzeszne jest m.in. używanie lub posiadanie czegokolwiek, co nie jest koszerne, czyli powstało później niż czasy chrystusowe. I dotyczy to absolutnie wszystkiego – broni, ubrań, sprzętu, a nawet imion czy jedzenia (nie polecam jeść owoców morza – głupio iść do piachu za jakieś robale, nie?). Komorników się to prawo również tyczy, więc aby wyrównać szanse w walce dostają w bonusie kilka ulepszeń. Ot, choćby nieśmiertelność. Albo dokładniej – można ich zabić, ale poza kilkoma drobnymi wyjątkami zawsze się odrodzą.
Najśmieszniejsze jest to, że czytając zajawki miałem wizję książki jakoś tak w klimatach “Kłamcy” Ćwieka – jajcarską, z przymrużeniem oka, jednym słowem lekką, łatwa i przyjemną. Tym bardziej, że nawet zarysy fabuły są podobne – Boga nie ma i nie wiadomo, gdzie jest, anioły sobie nie radzą z tym, co się dzieje na ziemi i wynajmują sobie cyngla, żeby odwalał za nich brudną robotę.
A dostałem niesamowicie dołującą i duszną powieść pełną beznadziei, choć na szczęście pełną czarnego humoru.
No bo jakąż tu można mieć nadzieję, skoro nadszedł koniec świata? Te marne niedobitki ludzkości snujące się po zniszczonej ziemi to ostatni przedstawiciele rodu człowieczego i nic tego nie zmieni. Fakt – wcześniej czy później umrze każdy, ale też coś po nas pozostanie. Dzieci, rodzina, jakiś ślad po naszym istnieniu, kredyt do spłacenia. W świecie “Komornika” nie zostanie nic. Nie wiadomo nawet, czy prawych i sprawiedliwych czeka życie wieczne u boku Pana, bo coś się zjebało i Sądu Ostatecznego jak nie było, tak nie ma, a Bóg gdzieś wybył i nikt nie wie, gdzie jest. Cały świat cierpi i dogorywa w bolesnej i nieuchronnej agonii. Śmierć przychodzi nagle, jest brutalna i zazwyczaj bardzo bolesna. I niestety nieuchronna. Tyle dobrze, że czasami bywa wisielczo śmieszna.
Gołkowski używa bardzo barwnego i plastycznego języka – krew się leje z rozoranych arterii, wnętrzności wypadają z rozciętych brzuchów, spalona skóra skwierczy w ogniu. A pechowi samobójcy, którzy chcieli skrócić swoje cierpienia, a którym samobójstwo nie bardzo wyszło, konają w powolnych męczarniach – czekają na nich cierpliwie jak sępy łowcy fałszywych relikwii. Z książki bije tak depresyjna atmosfera i silne przekonanie, że życie ludzkie jest ostatecznie nic nie warte, że aż ciarki przechodzą. Ale z drugiej strony to przecież koniec świata i niczego innego nie można się spodziewać, prawda? Spodziewac niby nie, ale pożartować można.
Całość poznajemy z punktu widzenia Ezekiela – to on jest tutaj narratorem. Ja osobiście uwielbiam tak napisane książki, bo wtedy patrzymy na świat przez pewien pryzmat – główna postać niejako narzuca nam swoje widzenie rzeczywistości. Może i tracimy przez to obiektywizm, ale dla mnie to zaleta powieści, która przez taki zabieg przestaje być bezosobowa. Jeśli dodatkowo opowiada nam historię cynik, który ma cięty jęzor i czarny dowcip, to nawet tak ciężką gatunkowo rzecz czytamy gładko i bez większych przestojów. Wplecenie w narrację bezosobowego stylu księgowo-urzędowego (Ezekiel Siódmy, oficjalnie licencjonowany Komornik na usługach Góry, przybywa dokonać na tobie, (..) prawomocnej Egzekucji. Zaspokojenie na aktywach doczesnych i wiecznych w wymiarze stu procent) dodaje całości ponurego sznytu i jeszcze bardziej pogłębia beznadzieję, bo co jak co, ale nie ma na świecie bestii bardziej bezdusznej, niż Biurokracja.
Specjalnie nie spojleruję, ale postać Ezekiela to postać tragiczna. Wybór, jakiego dokonał i zajęcie, jakie mu przyszło wykonywać w umierającym świecie nie zabiły w nim człowieczeństwa i przez to właśnie jego los nas obchodzi i podświadomie mu kibicujemy. To cyniczny zawodowiec, de facto kat, ale jest w tym wszystkim bardziej ludzki, niż zdecydowana większość ocalałych z apokalipsy. Jego pierwszoosobowa narracja pozwala nam dostrzec to, jak bardzo cierpi, co stracił i za czym tęskni. Trochę odnajduję w nim wiedźmina Geralta, który sam uważany za potwora, wykonuje swoje zadania z niejaką przyzwoitością, czego często nie można powiedzieć o “zwykłych” ludziach potworem go nazywających.
“Komornik” Gołkowskiego ma jeszcze jedną cechę, która wielu może się nie spodobać. Jest wybitnie obrazoburczy. Osoby, które dość bezrefleksyjnie i jednoznacznie podchodzą do symboliki religijnej mogą się poczuć zniesmaczone tym, jak autor traktuje Niebiańskich Wysłanników czy tym, jak pokazuje ortodoksyjność i religijny fanatyzm. Czy obraża tym czyjąś wiarę? Moim zdaniem nie, ale nie zmienia to faktu, że to nie jest pozycja dla stereotypowych słuchaczy pewnej rozgłośni z Torunia. Co wrażliwsi mogą się poczuć urażeni dosyć kontrowersyjną wizją Aniołów i Świętych.
Podsumowując - „Komornik” to książka wyrazista, krwawa, miejscami wręcz karykaturalna i straszliwie dołująca, ale pełna wisielczego humoru. Niesamowite pomieszanie groteski, makabry i komedii z tragedią. Daje do myślenia, ale jednocześnie dostarcza nam rozrywki ukazując w sposób niezwykle obrazowy losy ludzkości PO prawdziwej, takiej boskiej, apokalipsie. Jest bardzo dobrze napisaną powieścią z nurtu postapo, tyle, że z elementami zaczerpniętymi z Biblii. Co w moim przekonaniu nadaje jej tylko dodatkowego smaczku. No i to dopiero pierwsza część – jestem bardzo ciekawy, co będzie dalej.
Moim zdaniem warto, nawet bardzo warto, ale to nie jest książka lekka, łatwa i przyjemna.
Ale to wcale nie znaczy, że nie jest dobra.
Wręcz przeciwnie – jest bardzo dobra.
A na koniec fragment, który dla mnie osobiście jest mistrzostwem i doskonale pokazuje wszystko to, co powyżej napisałem:
Z prowadzących do Cytadeli wrót wyłonił się Michał.
Szedł powoli, niespiesznym krokiem, majestatycznie falując przy tym potężnymi skrzydłami, w których najniższa warstwa piór zdawała się skrzyć odcieniami złota. Wyrzeźbiony w kształt umięśnionego torsu napierśnik połyskiwał odblaskami płonących na murach ogni, strzelał purpurowymi iskrami kołyszący się u pasa Archanioła miecz, falowała osłaniająca uda i kolana spódniczka z pokrytych ornamentami pasków skóry. Nie mogłem nie zauważyć, że do ich najniższego rzędu doczepiono zawieszone na złotych mocowaniach czaszki niemowląt. (…)
– Żołnierze Pana! – zadudnił Michał. Głos zdawał się po prostu wydobywać z jego otwartych ust, jak gdyby materializując w powietrzu, bez udziału czy to strun głosowych, czy płuc, o ile Anioł je w ogóle posiadał. – Jestem waszym nowym głównodowodzącym! Zakończył się okres nadużyć i niedociągnięć, będący spuścizną po waszym słabym, ułomnym i niedoskonałym świecie doczesnym! Doxa tou Theou!
– Doxa tou Theou! – powtórzyli chórem Nawróceni. „Chwalmy Pana” w starożytnej grece. No niech będzie. Mój dziadek miał taki zegarek, Doxa. Cały czas się psuł i późnił…
Uświadomiłem sobie, co myślę. I że ten skurwiel na pewno to słyszy.
I to też.
O kurwa.
Archanioł zamarł, potem obrócił ku mnie głowę. (…) Odwrócił się do mnie, a ja nieopatrznie podniosłem wzrok. Te oczy… Tych oczu nie zapomnę nigdy. Płynne złoto przelewające się za okienkami źrenic, wieszczące czysty obłęd i okrucieństwo dostępne i pojmowalne wyłącznie dla istoty, która powstała przed czymkolwiek innym.