Michał Gołkowski i jego (post)Apokaliptyczny “Komornik”

 

Wie­cie, zgło­sze­nie się na ochot­ni­ka do pro­jek­tu #5na1 w cha­rak­te­rze czy­ta­cza i recen­za­cza świe­żo prze­czy­ta­nych ksią­żek wyge­ne­ro­wa­ło cie­ka­wy sku­tek ubocz­ny. Mia­no­wi­cie z siłą wodo­spa­du wró­ci­łem do w mia­rę regu­lar­ne­go czy­ta­nia ksią­żek, któ­rych lista zaczy­na­ła już przy­po­mi­nać dłu­go­ścią para­gon z zaku­pów w Tesco. Dodat­ko­wo Dzień Książ­ki był nie­daw­no, a prze­cież blą­ger powi­nien za tren­da­mi ganiać, nie? Zresz­tą – może­cie sobie poni­żej rzu­cić okiem – takie szaf­ki są jesz­cze dwie i jak tu nie poczytać?

papierowa książka komornik

Ambit­na lite­ra­tu­ra nie­po­pu­lar­no-nauko­wa i na obca­sach też. Jestem czło­wiek-orkie­stra i nic co czy­tam, nie jest mi obce. Co naj­wy­żej się porzygam…

 

Jak może­cie na załą­czo­nym obraz­ku zoba­czyć, ja raczej wolę czy­tać kli­ma­ty fan­ta­stycz­ne, niż takie nie­fan­ta­stycz­ne. A już na psy­cho­lo­gicz­ne grze­ba­nie pal­cem w dupie o cięż­kim życiu mam nie­koń­czą­cą się aler­gię. Jeśli wytę­ży­cie wzrok i zauwa­ży­cie tam na pół­kach Coel­ho, to nie ma powo­dów do krzy­wie­nia ust w geście pogar­dli­wym – to nie moje, nie myśl­cie sobie, że do resz­ty zidio­cia­łem. Szcze­rze mówiąc owszem – dorwa­łem jakiś zbiór ese­jów, ale kie­dy prze­czy­ta­łem jakieś smęt­ne pier­do­lo­lo o nor­dic wal­king ubra­ne w trans­cen­den­tal­ne roz­wa­ża­nia o nie­zno­śniej cięż­ko­ści bytu, to wymię­kłem tak, że nawet via­gra by mnie nie usztywniła.

Ale do adre­mu – przy oka­zji zama­wia­nia “Eks­po­zy­cji” do blą­go-pro­jek­to­wej recen­zji, wpa­dła mi do koszy­ka, a potem w ręce naj­now­sza książ­ka Micha­ła Goł­kow­skie­go pod tytu­łem “Komor­nik”. Nie jest to jed­nak pod­ręcz­nik do kre­atyw­nej księ­go­wo­ści ani prze­wod­nik po finan­so­wych zawi­ło­ściach pol­skie­go pra­wa podat­ko­we­go. Nic z tych rzeczy.

 

To jest proszę ja Was powieść o końcu świata. Do tego zjebanym po całości.

Zie­mia zatrzy­mu­je się, gwiaz­dy spa­da­ją, woda zamie­nia się w krew. Umar­li wsta­ją z gro­bów, otwie­ra się otchłań. Pań­stwa upa­da­ją, brat powsta­je prze­ciw bra­tu, a dzie­ci pod­no­szą rękę na rodzi­ców. Widać, że lada chwi­la świat spłonie.

Czy­li nie tam jakieś pier­du śmier­du, że mete­oryt, że zom­bie, że głód i zara­za czy tam jakieś kil­ka wątłych ato­mó­wek. Nie. To praw­dzi­wa, job twa­ju ma’t auten­tycz­na biblij­na apo­ka­lip­sa, jaką spi­sał daw­no temu nie­ja­ki świę­ty Jan. I nie ma, że boli, że Bru­ce Wil­lis coś wybuch­nie, ura­tu­je świat i nagle żyli dłu­go i szczę­śli­wie. W koniec świa­ta zaan­ga­żo­wa­ły się bowiem czyn­ni­ki boskie i nad­przy­ro­dzo­ne, więc dupa zbi­ta – wszy­scy bez wyjąt­ku idą do pia­chu, a potem kto ma powstać, ten powsta­nie i będzie fore­ver świę­to­wać na chmur­ce, a kto nagrze­szył w życiu, ten tra­fia na wie­czy­ste­go gril­la pie­kiel­ne­go jako szasz­łyk. Tyl­ko że niby wszyst­ko było faj­nie zapla­no­wa­ne, a wyszło jak zwy­kle – w cza­sach św. Jana było jakieś 200 milio­nów dusz, a tutaj nagle jest ponad 7 miliar­dów ludzi i wszyst­kie pla­gi razem wzię­te tro­chę tyl­ko całe to pogło­wie prze­trze­bi­ły i krót­ko mówiąc nie wyra­bia­ją na zakrę­tach. Dodat­ko­wo jesz­cze zdo­by­cze cywi­li­za­cji sku­tecz­nie utrud­nia­ją boskim zaka­pio­rom robotę.

Tech­no­lo­gia poszła moc­no naprzód, więc przed rydwa­nem jeźdź­ca Apo­ka­lip­sy moż­na uciec, peda­łu­jąc na rowerze.

A że natu­ra ludz­ka pod­ła jest z… natu­ry, więc nawet jak Cię odwie­dzi taki przed­sta­wi­ciel aniel­skich szwa­dro­nów śmier­ci z kwi­tem wysta­wio­nym na Cie­bie, to wystar­czy mu w mar­twe oczy skła­mać, że to nie Ty i on dur­ny pofru­nie dalej szu­kać inne­go jele­nia. Dla­te­go, kie­dy Góra stwier­dzi­ła, że wszyst­ko się popier­do­li­ło, powo­łu­je Anio­łów Apo­kry­ficz­nych (czy­li takich, o któ­rych Biblia mil­czy, ale jakoś w świa­do­mo­ści ludz­kiej ist­nie­ją), któ­rych zada­niem jest cały ten bur­del ogar­nąć – mają pocią­gnąć dalej zagła­dę ludz­ko­ści i w efek­cie zro­bić porzą­dek w papierach.

Mają doko­nać inwen­ta­ry­za­cji, zde­cy­do­wać co zro­bić ze sta­nem zasta­nym, zli­kwi­do­wać środ­ki trwa­łe, upłyn­nić akty­wa, wymieść bru­dy, zga­sić świa­tło i oddać klucz na por­tier­ni. A że to byty przez ludzi wymy­śle­ni, przez ludzi napi­sa­ni i myślą­cy czę­ścio­wo jak ludzie? Naj­kró­cej mówiąc decy­du­ją, że mają to w dupie. Że nie mają kom­pe­ten­cji i im się nie chce. Zwa­la­ją czar­ną robo­tę na ludzi. 

 

Na ziemię zstępują Komornicy.

I takim to wła­śnie Komor­ni­kiem jest głów­ny boha­ter powie­ści – Eze­kiel Siód­my, w skró­cie Zek. Gość, któ­ry zawie­ra umo­wę z Anio­łem Śmier­ci o apa­ry­cji Bin Lade­na i prze­cho­dzi na aniel­ski etat. W zamian za to, że będzie ści­gał Dłuż­ni­ków, czy­li ludzi, któ­rzy wybit­nie moc­no trzy­ma­ją się tych resz­tek życia na naszym łez pado­le, waląc w bola z boską admi­ni­stra­cją i łamiąc jej suro­we boskie pra­wa. Jed­nym sło­wem grzesz­ni­ków, któ­rych dłu­giem jest ich wła­sne życie, bo wszy­scy żyją na kre­dyt w poży­czo­nym cza­sie. A w świe­cie PO apo­ka­lip­sie zabro­nio­ne i grzesz­ne jest m.in. uży­wa­nie lub posia­da­nie cze­go­kol­wiek, co nie jest koszer­ne, czy­li powsta­ło póź­niej niż cza­sy chry­stu­so­we. I doty­czy to abso­lut­nie wszyst­kie­go – bro­ni, ubrań, sprzę­tu, a nawet imion czy jedze­nia (nie pole­cam jeść owo­ców morza – głu­pio iść do pia­chu za jakieś roba­le, nie?). Komor­ni­ków się to pra­wo rów­nież tyczy, więc aby wyrów­nać szan­se w wal­ce dosta­ją w bonu­sie kil­ka ulep­szeń. Ot, choć­by nie­śmier­tel­ność. Albo dokład­niej – moż­na ich zabić, ale poza kil­ko­ma drob­ny­mi wyjąt­ka­mi zawsze się odrodzą.

Naj­śmiesz­niej­sze jest to, że czy­ta­jąc zajaw­ki mia­łem wizję książ­ki jakoś tak w kli­ma­tach “Kłam­cy” Ćwie­ka – jaj­car­ską, z przy­mru­że­niem oka, jed­nym sło­wem lek­ką, łatwa i przy­jem­ną. Tym bar­dziej, że nawet zary­sy fabu­ły są podob­ne – Boga nie ma i nie wia­do­mo, gdzie jest, anio­ły sobie nie radzą z tym, co się dzie­je na zie­mi i wynaj­mu­ją sobie cyn­gla, żeby odwa­lał za nich brud­ną robotę.

 

A dostałem niesamowicie dołującą i duszną powieść pełną beznadziei, choć na szczęście pełną czarnego humoru.

No bo jakąż tu moż­na mieć nadzie­ję, sko­ro nad­szedł koniec świa­ta? Te mar­ne nie­do­bit­ki ludz­ko­ści snu­ją­ce się po znisz­czo­nej zie­mi to ostat­ni przed­sta­wi­cie­le rodu czło­wie­cze­go i nic tego nie zmie­ni. Fakt – wcze­śniej czy póź­niej umrze każ­dy, ale też coś po nas pozo­sta­nie. Dzie­ci, rodzi­na, jakiś ślad po naszym ist­nie­niu, kre­dyt do spła­ce­nia. W świe­cie “Komor­ni­ka” nie zosta­nie nic. Nie wia­do­mo nawet, czy pra­wych i spra­wie­dli­wych cze­ka życie wiecz­ne u boku Pana, bo coś się zje­ba­ło i Sądu Osta­tecz­ne­go jak nie było, tak nie ma, a Bóg gdzieś wybył i nikt nie wie, gdzie jest. Cały świat cier­pi i dogo­ry­wa w bole­snej i nie­uchron­nej ago­nii. Śmierć przy­cho­dzi nagle, jest bru­tal­na i zazwy­czaj bar­dzo bole­sna. I nie­ste­ty nie­uchron­na. Tyle dobrze, że cza­sa­mi bywa wisiel­czo śmieszna.

Goł­kow­ski uży­wa bar­dzo barw­ne­go i pla­stycz­ne­go języ­ka – krew się leje z roz­ora­nych arte­rii, wnętrz­no­ści wypa­da­ją z roz­cię­tych brzu­chów, spa­lo­na skó­ra skwier­czy w ogniu. A pecho­wi samo­bój­cy, któ­rzy chcie­li skró­cić swo­je cier­pie­nia, a któ­rym samo­bój­stwo nie bar­dzo wyszło, kona­ją w powol­nych męczar­niach – cze­ka­ją na nich cier­pli­wie jak sępy łow­cy fał­szy­wych reli­kwii. Z książ­ki bije tak depre­syj­na atmos­fe­ra i sil­ne prze­ko­na­nie, że życie ludz­kie jest osta­tecz­nie nic nie war­te, że aż ciar­ki prze­cho­dzą. Ale z dru­giej stro­ny to prze­cież koniec świa­ta i nicze­go inne­go nie moż­na się spo­dzie­wać, praw­da? Spo­dzie­wac niby nie, ale pożar­to­wać można.

Całość pozna­je­my z punk­tu widze­nia Eze­kie­la – to on jest tutaj nar­ra­to­rem. Ja oso­bi­ście uwiel­biam tak napi­sa­ne książ­ki, bo wte­dy patrzy­my na świat przez pewien pry­zmat – głów­na postać nie­ja­ko narzu­ca nam swo­je widze­nie rze­czy­wi­sto­ści. Może i tra­ci­my przez to obiek­ty­wizm, ale dla mnie to zale­ta powie­ści, któ­ra przez taki zabieg prze­sta­je być bez­oso­bo­wa. Jeśli dodat­ko­wo opo­wia­da nam histo­rię cynik, któ­ry ma cię­ty jęzor i czar­ny dow­cip, to nawet tak cięż­ką gatun­ko­wo rzecz czy­ta­my gład­ko i bez więk­szych prze­sto­jów. Wple­ce­nie w nar­ra­cję bez­oso­bo­we­go sty­lu księ­go­wo-urzę­do­we­go (Eze­kiel Siód­my, ofi­cjal­nie licen­cjo­no­wa­ny Komor­nik na usłu­gach Góry, przy­by­wa doko­nać na tobie, (..) pra­wo­moc­nej Egze­ku­cji. Zaspo­ko­je­nie na akty­wach docze­snych i wiecz­nych w wymia­rze stu pro­cent) doda­je cało­ści ponu­re­go szny­tu i jesz­cze bar­dziej pogłę­bia bez­na­dzie­ję, bo co jak co, ale nie ma na świe­cie bestii bar­dziej bez­dusz­nej, niż Biu­ro­kra­cja.

Spe­cjal­nie nie spoj­le­ru­ję, ale postać Eze­kie­la to postać tra­gicz­na. Wybór, jakie­go doko­nał i zaję­cie, jakie mu przy­szło wyko­ny­wać w umie­ra­ją­cym świe­cie nie zabi­ły w nim czło­wie­czeń­stwa i przez to wła­śnie jego los nas obcho­dzi i pod­świa­do­mie mu kibi­cu­je­my. To cynicz­ny zawo­do­wiec, de fac­to kat, ale jest w tym wszyst­kim bar­dziej ludz­ki, niż zde­cy­do­wa­na więk­szość oca­la­łych z apo­ka­lip­sy. Jego pierw­szo­oso­bo­wa nar­ra­cja pozwa­la nam dostrzec to, jak bar­dzo cier­pi, co stra­cił i za czym tęsk­ni. Tro­chę odnaj­du­ję w nim wiedź­mi­na Geral­ta, któ­ry sam uwa­ża­ny za potwo­ra, wyko­nu­je swo­je zada­nia z nie­ja­ką przy­zwo­ito­ścią, cze­go czę­sto nie moż­na powie­dzieć o “zwy­kłych” ludziach potwo­rem go nazywających.

Komor­nik” Goł­kow­skie­go ma jesz­cze jed­ną cechę, któ­ra wie­lu może się nie spodo­bać. Jest wybit­nie obra­zo­bur­czy. Oso­by, któ­re dość bez­re­flek­syj­nie i jed­no­znacz­nie pod­cho­dzą do sym­bo­li­ki reli­gij­nej mogą się poczuć znie­sma­czo­ne tym, jak autor trak­tu­je Nie­biań­skich Wysłan­ni­ków czy tym, jak poka­zu­je orto­dok­syj­ność i reli­gij­ny fana­tyzm. Czy obra­ża tym czy­jąś wia­rę? Moim zda­niem nie, ale nie zmie­nia to fak­tu, że to nie jest pozy­cja dla ste­reo­ty­po­wych słu­cha­czy pew­nej roz­gło­śni z Toru­nia. Co wraż­liw­si mogą się poczuć ura­że­ni dosyć kon­tro­wer­syj­ną wizją Anio­łów i Świętych.

Pod­su­mo­wu­jąc - „Komor­nik” to książ­ka wyra­zi­sta, krwa­wa, miej­sca­mi wręcz kary­ka­tu­ral­na i strasz­li­wie dołu­ją­ca, ale peł­na wisiel­cze­go humo­ru. Nie­sa­mo­wi­te pomie­sza­nie gro­te­ski, maka­bry i kome­dii z tra­ge­dią. Daje do myśle­nia, ale jed­no­cze­śnie dostar­cza nam roz­ryw­ki uka­zu­jąc w spo­sób nie­zwy­kle obra­zo­wy losy ludz­ko­ści PO praw­dzi­wej, takiej boskiej, apo­ka­lip­sie. Jest bar­dzo dobrze napi­sa­ną powie­ścią z nur­tu posta­po, tyle, że z ele­men­ta­mi zaczerp­nię­ty­mi z Biblii. Co w moim prze­ko­na­niu nada­je jej tyl­ko dodat­ko­we­go smacz­ku. No i to dopie­ro pierw­sza część – jestem bar­dzo cie­ka­wy, co będzie dalej.

 

Moim zda­niem war­to, nawet bar­dzo war­to, ale to nie jest książ­ka lek­ka, łatwa i przyjemna.

Ale to wca­le nie zna­czy, że nie jest dobra.

Wręcz prze­ciw­nie – jest bar­dzo dobra.

 

 

A na koniec frag­ment, któ­ry dla mnie oso­bi­ście jest mistrzo­stwem i dosko­na­le poka­zu­je wszyst­ko to, co powy­żej napisałem:

 

Z pro­wa­dzą­cych do Cyta­de­li wrót wyło­nił się Michał. 

Szedł powo­li, nie­spiesz­nym kro­kiem, maje­sta­tycz­nie falu­jąc przy tym potęż­ny­mi skrzy­dła­mi, w któ­rych naj­niż­sza war­stwa piór zda­wa­ła się skrzyć odcie­nia­mi zło­ta. Wyrzeź­bio­ny w kształt umię­śnio­ne­go tor­su napier­śnik poły­ski­wał odbla­ska­mi pło­ną­cych na murach ogni, strze­lał pur­pu­ro­wy­mi iskra­mi koły­szą­cy się u pasa Archa­nio­ła miecz, falo­wa­ła osła­nia­ją­ca uda i kola­na spód­nicz­ka z pokry­tych orna­men­ta­mi pasków skó­ry. Nie mogłem nie zauwa­żyć, że do ich naj­niż­sze­go rzę­du docze­pio­no zawie­szo­ne na zło­tych moco­wa­niach czasz­ki niemowląt. (…)

– Żoł­nie­rze Pana! – zadud­nił Michał. Głos zda­wał się po pro­stu wydo­by­wać z jego otwar­tych ust, jak gdy­by mate­ria­li­zu­jąc w powie­trzu, bez udzia­łu czy to strun gło­so­wych, czy płuc, o ile Anioł je w ogó­le posia­dał. – Jestem waszym nowym głów­no­do­wo­dzą­cym! Zakoń­czył się okres nad­użyć i nie­do­cią­gnięć, będą­cy spu­ści­zną po waszym sła­bym, ułom­nym i nie­do­sko­na­łym świe­cie docze­snym! Doxa tou Theou!

– Doxa tou The­ou! – powtó­rzy­li chó­rem Nawró­ce­ni. „Chwal­my Pana” w sta­ro­żyt­nej gre­ce. No niech będzie. Mój dzia­dek miał taki zega­rek, Doxa. Cały czas się psuł i późnił…

Uświa­do­mi­łem sobie, co myślę. I że ten skur­wiel na pew­no to słyszy. 

I to też. 

O kur­wa.

Archa­nioł zamarł, potem obró­cił ku mnie gło­wę. (…) Odwró­cił się do mnie, a ja nie­opatrz­nie pod­nio­słem wzrok. Te oczy… Tych oczu nie zapo­mnę nigdy. Płyn­ne zło­to prze­le­wa­ją­ce się za okien­ka­mi źre­nic, wiesz­czą­ce czy­sty obłęd i okru­cień­stwo dostęp­ne i poj­mo­wal­ne wyłącz­nie dla isto­ty, któ­ra powsta­ła przed czym­kol­wiek innym. 

 

 


About Jacek eM

view all posts

Mąż, ojciec i projektant wnętrz. Fotograf-amator i wannabe bloger. Właściciel niewyparzonego jęzora i poczucia humoru w stylu noir. No i na wieczystej diecie...

Close