Karina Pjankowa “Prawa i powinności” – recenzja książki

 

Wie­cie, co ozna­cza PIĄTY dzień mie­sią­ca? Że zacna blo­ger­ska gru­pa #5na1 przed­sta­wi Wam swo­je recen­zje w tema­cie jed­nej i tej samej książ­ki wybra­nej przez jed­ne­go z nas. Są waka­cje, czas bez­tro­ski, imprez i nie­chcia­nych ciąż, więc tym razem na warsz­tat tra­fi­ła pozy­cja z gatun­ku lek­kich, łatwych i przy­jem­nych, przy któ­rej jakoś szcze­gól­nie nie trze­ba wytę­żać zwo­jów mózgo­wych i męczyć się myśle­niem. Jed­nym sło­wem dzi­siej­szy odci­nek spon­so­ru­je liter­ka R, jak ROZRYWKA albo RADOCHA. I w takim wła­śnie kli­ma­cie przed­sta­wiam Wam “Pra­wa i powin­no­ści”, któ­rej autor­ką jest mło­da (podob­no) Rosjan­ka Kari­na Pjan­ko­wa.

 

Tak trochę wstępnie…

Przy­znam się bez bicia, że dzi­siej­szą pozy­cję do recen­zo­wa­nia wybra­łem ja, ska­zu­jąc tym samym pozo­sta­łych na męki czy­ta­nia fan­ta­sy. Jak wie­cie, albo i nie, jestem ogrom­nym miło­śni­kiem wszyst­kie­go spod zna­ku fan­ta­sty­ki, rozu­mia­nej tak sze­ro­ko, jak tyl­ko się da, bo i o smo­kach lubię czy­tać, i o dzie­wi­cach (to jest dopie­ro hard fan­ta­sy), ale nie pogar­dzę też lase­ra­mi ani wizja­mi posta­po­ka­lip­tycz­ny­mi. Bez więk­szej róż­ni­cy mi też, czy opo­wia­da­nia histo­ria jest spi­sa­na pro­zą, czy nama­lo­wa­na obraz­ka­mi z dym­ka­mi. Płeć prze­ciw­na nato­miast zazwy­czaj w pogar­dzie ma tego typu rejo­ny, przed­kła­da­jąc nad nie roman­tycz­no-lite­rac­kie unie­sie­nia o miło­ści czy powie­ści psy­cho­lo­lo­lo­gicz­ne. Nie wie­dzieć cze­mu kobie­ta zazwy­czaj nie dostrze­ga fak­tu, że to jesz­cze więk­sza fan­ta­sty­ka, tyl­ko jak­by w bliż­szym nam uni­wer­sum. I dla­te­go wła­śnie dziew­czy­ny – prze­pra­szam, żem Wam to uczy­nił. Ale do adremu.

Są w tej, nazwij­my to bran­ży nazwi­ska-samo­gra­je – kupu­jesz w ciem­no cokol­wiek Koont­za, Kin­ga czy Prat­chet­ta i wiesz, że nie zmar­nu­jesz pie­nię­dzy. Ale nad­cho­dzi taki czas, że masz ocho­tę spró­bo­wać cze­goś nowe­go i wte­dy zasta­na­wiasz się, na któ­rą z tych ksią­żek wydać swo­je cięż­ko zaro­bio­ne pie­niąż­ki, żeby potem nie stu­kać się w gło­wę i nie żało­wać, sko­ro nazwi­sko auto­ra zupeł­nie nic Ci nie mówi. Ja zazwy­czaj w takich sytu­acjach kie­ru­ję się tym, z jakie­go książ­ka jest wydaw­nic­twa. Kie­dyś w ciem­no kupo­wa­łem z Ambe­ru, póź­niej była super­NO­WA, a teraz jest Fabry­ka Słów. Tak też pozna­łem się z Pjan­ko­wą (i nie tyl­ko zresz­tą). Zain­try­go­wa­ła mnie mia­no­wi­cie lek­ko głu­pa­wa i potwor­nie tan­det­na okładka.

 

Im dalej w las…

O czym jest ta książ­ka? Tak napraw­dę to nie do koń­ca istot­ne, bo fabu­ła jest do bólu wręcz sztam­po­wa i prze­wi­dy­wal­na. Mamy dru­ży­nę, któ­ra na pierw­szy rzut oka wyglą­da jak boha­te­ro­wie gry RPG, bo i kra­sno­lud jest, elfy, orki, pala­dyn czy demo­ny róż­nych płci. Mamy jej tak jak­by sze­fa zwa­ne­go Ray­wen – głów­ne­go boha­te­ra, któ­ry wca­le nie jest tym, na kogo wyglą­da, a w dodat­ku jest mega­po­tęż­ny, mega­nie­znisz­czal­ny, o czym dru­ży­na nie wie, bo koleś wyglą­da jak nie­opie­rzo­ny nasto­la­tek. I w dodat­ku uda­je nekro­man­tę, za co go dodat­ko­wo na począt­ku nie lubią, bo on prze­cież Ciem­ny jest, a tu dru­ży­na Jasnych prze­cież. I oni wszy­scy wyru­sza­ją rato­wać świat, bo przed­wiecz­ne zło mu zagra­ża i oczy­wi­ście zagła­dzić go chce. Zanim w epic­kim star­ciu dobro zwy­cię­ży, nasza dru­ży­na się tro­chę nawę­dru­je po górach i lasach, po dro­dze się do sie­bie zbli­ża­jąc mniej lub bar­dziej i prze­ży­wa­jąc przy­go­dy. I już. Skom­pli­ko­wa­ne, nie?

Czy­tasz to i zasta­na­wiasz się o co tu kaman? Okład­ka głu­pa­wa, fabu­ła sztam­po­wa, po co tra­cić czas? Otóż zale­tą powie­ści jest to, że napi­sa­na jest języ­kiem peł­nym iro­nii, sar­ka­zmu i dystan­su do samej sie­bie. Tutaj wszyst­ko już było, wszyst­ko już zna­my, ale to wła­śnie język, jakim zosta­ła napi­sa­na powo­du­je, że dosko­na­le mi się ją czy­ta­ło i pod­czas lek­tu­ry bawi­łem się świet­nie. Autor­ka czer­pie z kano­nu peł­ny­mi gar­ścia­mi, powie­la kli­sze i sche­ma­ty, ale robi to świa­do­mie i z takim wdzię­kiem, że ani przez moment nie mamy wra­że­nia, że to brak pomy­słów a nie celo­we działanie.

Dia­lo­gi są żywe, peł­ne humo­ru, a jedy­ne cze­go mi w nich brak, to cech cha­rak­te­ry­stycz­nych danych posta­ci, ulu­bio­nych powie­dzo­nek czy spo­so­bu skła­da­nia zdań. Bar­dzo mi się podo­ba wszech­obec­ny żart i iro­nia – fakt, nie­któ­rych może nużyć, ale dla mnie oso­bi­ście jest to ele­ment, dzię­ki któ­re­mu całość czy­ta się nie­zwy­kle lek­ko bez zbęd­nych dłużyzn.

Świet­nie całą akcję uroz­ma­ica nar­ra­cja pro­wa­dzo­na dwu­to­ro­wo – z per­spek­ty­wy pierw­szej oso­by (Ray­we­na) oraz oso­by trze­ciej. Jak już kie­dyś wspo­mi­na­łem przy oka­zji recen­zji “Komor­ni­ka” (dla cie­ka­wych ⇒KLIK), pierw­szo­oso­bo­wą nar­ra­cję w książ­kach bar­dzo lubię, bo czę­sto wzbo­ga­ca je w subiek­tyw­ne odczu­cia głów­ne­go boha­te­ra i pozwa­la nam spoj­rzeć na całą histo­rię nie­co ina­czej. A tu dodat­ko­wo mamy postać, któ­ra jest peł­na iro­nii, miej­sca­mi cynicz­na, ale tak napraw­dę to ktoś, kto odpo­wie­dzial­ność za swo­ich pod­da­nych i przy­ja­ciół sta­wia ponad wszyst­ko. Nawet jeśli począt­ko­wo naszym hero­sem kie­ru­je zwy­kła nuda, to osta­tecz­nie zdol­ny jest do naj­więk­szych poświę­ceń, żeby to umow­ne Dobro zwy­cię­ży­ło Zło.

 

…tym więcej drzew.

Mam z tą książ­ką tro­chę kło­pot, bo zda­ję sobie spra­wę, że jest nie­zwy­kle naiw­na i do bólu wtór­na, a zasko­cze­nia w niej i zwro­tów akcji tyle, co w prze­pi­sie na mie­lo­ne. I tak samo wie­my, jak się to skoń­czy, bo prze­cież jak­że by ina­czej. Ale jed­no­cze­śnie jest peł­na humo­ru i jakie­goś takie­go opty­mi­zmu, któ­re po pierw­sze wywo­łu­ją na twa­rzy uśmiech, a po dru­gie po pro­stu zapew­nia­ją dobrą zaba­wę. Nie każ­dy oczy­wi­ście tę for­mu­łę zaak­cep­tu­je, bo nie każ­dy musi czy­tać książ­ki po pro­stu dla roz­ryw­ki, bez szu­ka­nia w nich głęb­sze­go sen­su czy wartości.

Czy­ta­jąc “Pra­wa i powin­no­ści” mia­łem nie­od­par­te sko­ja­rze­nie z fil­mem “Paci­fic Rim”. Koja­rzy­cie ten block­bu­ster z wiel­ki­mi zło­wo­go­niasz­czy­mi potwo­ra­mi prze­ła­żą­cy­mi z inne­go wymia­ru przez dziu­rę na dnie oce­anu i ogrom­ny­mi robo­ta­mi, któ­re się z nimi lały na rakie­to­we pię­ści, nogi, wiru­ją­ce ostrza, rakie­ty z kla­ty, dział­ka pla­zmo­we czy wiel­ki prze­za­je­bi­sty roz­kła­da­ny (kuma­cie? R‑O-Z-K-Ł-A-D-A-N‑Y!) miecz? A w tych robo­tach sie­dzia­ło sobie dwóch pilo­tów, któ­rzy ste­ro­wa­li wiel­kim meta­lo­wym ciel­skiem złą­cze­ni ze sobą na dobre i na złe? A w jed­nej sce­nie ten wiel­ki mech wali tego wiel­kie­go potwo­ra tan­kow­cem. Kuma­cie? T‑A-N-K-O-W-C-E‑M! I nikt się nie zasta­na­wia, że nie ma takich małych tan­kow­ców, bo wszy­scy kibi­cu­ją tym robo­tom z pilo­ta­mi w gło­wie, bo są ostat­nią nadzie­ją ludz­ko­ści i bez nich nastą­pi koniec świa­ta i w ogó­le. Czy­sta rado­cha, zero roz­k­mi­ny, czy to ma sens i czy nie jest aby głu­pie. No zresz­tą popa­trz­cie sami.

I taka też to jest książ­ka – “Pra­wa i powin­no­ści” daje mnó­stwo rado­chy, ale tro­chę trze­ba sobie na tę rado­chę dać pozwo­le­nie. Trze­ba tro­chę zapo­mnieć o tym, że nie każ­da książ­ka musi od razu być wybit­nym dzie­łem literackim.

Cza­sa­mi po pro­stu wystar­czy, jak będzie­my się przy niej dobrze bawić.

Jak to latem być powinno.

 

Język: 4,5÷5

Emo­cje: 45 (to wła­ści­wie jed­na emo­cja, mia­no­wi­cie niczym nie­skrę­po­wa­na radocha)

Pomysł: 2,5÷5

Akcja: 45

 

A poni­żej lin­ki do pozo­sta­łych recen­zen­tów w 5na1 – może­cie sobie poczy­tać, jak im książ­ka podeszła:

Pan Czy­ta

Ruda

Socjopatka.pl

Tak sobie czytam


About Jacek eM

view all posts

Mąż, ojciec i projektant wnętrz. Fotograf-amator i wannabe bloger. Właściciel niewyparzonego jęzora i poczucia humoru w stylu noir. No i na wieczystej diecie...

Close