Urlop to czas odpoczynku od pracy. Urlop blągera to czas odpoczynku od pracy i czas zbierania materiałów do opublikowania. Głowa mi już odpoczęła, dupa i nogi po nartach jeszcze potrzebują trochę czasu, ale na szczęście w paluszkach nie mam zakwasów i mogę pisać do Was, moje kochane Czytelniczki i trochę inaczej kochani Czytelnicy. Ponieważ czas wolny spędzałem szybko i intensywnie w naszych polskich górach pod tytułem Tatry, to zebrałem dużo fajnych tematów do przemyślenia, zrobiłem dużo fajnych zdjęć do pokazania i przeżyłem dużo fajnych przeżyć do opisania. Żeby Wam się chciało czytać dalej, to na rozgrzewkę walnę landszafcik ze stoku, a potem na tapetę wjedzie restauracja “Schronisko Smaków” niejakiej Magdy Gessler w Bukowinie Tatrzańskiej.
Ładnie, nie? Popaczali? To teraz pojemy.
Na urlop pojechaliśmy wielką bandą, bo w sumie było 32 osoby w dwóch mniej więcej równych grupach, które to grupy zazwyczaj sobie organizowały czas osobno, jedynie wieczorem schodząc się na tańce, hulanki i swawole na kapitalnej miejscówce u Pani Zosi. Zazwyczaj nie robię tego na blogu, ale tym razem polecę z czystym sumieniem, bo było ciepło i serdecznie i tak jakoś domowo, a jednocześnie prawdziwie po góralsku. Gdybyście się kiedyś wybierali w Tatry, to kierujcie się na Poronin i szukajcie Karczmy Muzykancko - kwatery są tuż obok, bo to rodzinny interes. Od razu mówię, że nie wiem, jak karmią w karczmie, bo tam tylko piliśmy – polecam coś, co się nazywa Gibki Sabała, bardzo ekonomiczna opcja dla spragnionych wrażeń. Skład banalnie prosty: piwo + wiśniówka + szpirytus. Będę autentycznie zdziwiony, jak ktoś wypije więcej, jak dwa, góra cy. A potem zanim padnie zrobi dwa, góra cy kroki.
Ale, ale – miało być Schronisko Smaków, a nie Karczma Muzykancko.
W grupie, jak w grupie – zawsze jest więcej pomysłów na spędzanie czasu, bo co dwie głowy to nie kucharek sześć. I stąd też narodził się pomysł na wizytę u Magdy Gessler, bo przecież być w Bukowinie Tatrzańskiej i nie zjeść w jej knajpie, to jak być w Rzymie i nie zobaczyć Wieży Eiffla – tym bardziej, że przejeżdżaliśmy obok regularnie wracając ze stoku na kwatery na pyszną obiadokolację. Mając to w głowie zajechaliśmy coś zjeść, ale bardziej coby kupki smakowe połechtać, niż napełnić bandzior.
Mieliśmy sporo szczęścia, bo zazwyczaj ciężko znaleźć wolny stolik dla większej grupy, ale suprajz – ktoś sobie zaklepał stolik w osobnej sali na wieczór, a my obiecaliśmy się uwinąć w try miga, bo tak tylko wpadliśmy na chwilkę. Wystrój, jak wystrój – góralska chata jakich wiele. Jeśli kiedykolwiek byliście w karczmie w górach, to wiecie o co chodzi – drewno, rogi, ciupagi, baranice, zbyrcoki pod sufitem i kelnerki w białych koszulach. Do tego romantyczne świeczki wypalone prawie do ogarków w słoikach po kiszonych ogórkach.
Jedna z nich (kelnerka, nie koszulka i nie świeczka) przyjęła zamówienie klepiąc w smartfona, gdzie znajdowała się zapewne sprytna aplikacja. Hmmm, pochwalam korzystanie ze zdobyczy cywilizacji, ale jakoś to mało elegancko wyglądało – jakby dziewczę miało na nas wyrypane i wrzucało właśnie status na fejsika. Może warto by się przerzucić na tablet? Karta jest krótka i jednocześnie jest podkładką pod talerze – sprytne, można zaoszczędzić na obrusach. Zamówienie za skomplikowane nie było – kilka przystawek, zup, naleśniki z nutellą dla dzieciarni, kawa latte i kilka napojów. Ot i tyle.
Bardzo chwali się, że dziewoja zapytała, czy wszystko ma wjechać naraz. Bardzo chwali się, że czekaliśmy góra 15 minut. Bardzo nie chwali się za to, że kawa wjechała razem z zamówionymi daniami, chociaż wyraźnie poprosiliśmy o to, żeby była PO zjedzeniu. A już lekko mnie zirytowało, że na moją uwagę o tejże, dziewoja odpowiedziała z lekkim fochem, że “jeśli Pan chce, to przyniosę później. Oczywiście nową.” Nie no spoko, jak dla mnie to może być nawet odgrzana w mikrofali albo zlana od tych, co nie dopili, nie? No i ja osobiście miałem wrażenie, że jedzenie było zaledwie ciepłe – nie przeszkadza mi to, bo nie lubię, jak mnie żarcie parzy w pyszczydło, ale warto mieć to na względzie, jeśli kiedyś zbłądzicie pod strzechę Schroniska Smaków. Chyba, że tak długo robiliśmy zdjęcia, aż wszystko wystygło – taka możliwość nie jest niemożliwa.
Przystawki i sałaty
Pani Matka lubi przeróżne morskie robale, szczególną atencją darząc krewetki – nie dziwi więc, że zażyczyła sobie krewetki z patelni w czosnku, pietruszce i maśle podane z miksem sałat (34 zł). A że zmarzluch z niej i trochę dziewczynę wypizgało na stoku, to dorzuciła grzane wino z suszem cytrynowym i cynamonem (15 zł). Grzaniec bardzo pozytywnie zaskakuje smakiem i wielkością, oraz fajnym hipsterskim słoiczkiem do picia. Ano własnie – kiedy spróbowałem łyczka, to poczułem na końcu języka jakby metaliczny posmak. Nie mam pojęcia od czego – od ewentualnej pokrywki?? Krewetki dobre, ale jak dla mnie za mało w nich było czosnku (ja tak chyba mam, w ITINERIS też mi go brakowało). A i porcja jakaś skromna, choć bez dwóch zdań urokliwie podana.
Znajomy zamówił cztery kromki z pstrągiem wędzonym w okolicy na bogato (19 zł). Nie próbowałem, bo porcja skromna i wcale nie na bogato, nie chciałem więc jej uszczuplać jeszcze bardziej. Ale sobie chwalił. Za to sałatka Krakowiacy i Górale podani w wazonie z grzankami z oscypkiem i warzywami (31 zł) rozczarowywała, bo choć pięknie podana (rzeczywiście w wazonie), to nie zawierała wiele więcej, niż mix sałat ze zdecydowaną przewagą lodowej i ugotowane jajka podlane winegretem. Do tego cztery grzanki z oscypkiem. W smaku ok, jak to sałata z winegretem i jajkami, ale w tych pieniądzach to jednak przesada.
Zupy
Zupy zawinszowaliśmy sobie trzy. Zmarzłem trochę, więc zapytałem o najbardziej rozgrzewającą – podobno takową był gulasz Janosika (Solianka) na kwasie z kiszonych ogórków (16 zł). Fajna, gęsta, przyjemnie mięsna, z kleksem śmietany i sympatycznymi kwaskowatymi nutami od kiszonych ogórów (które uwielbiam). Ale co mnie tu niby miało rozgrzać, to ja nie wiem, tym bardziej, że jakaś taka porcja dla dbających o linię (biorąc pod uwagę moją dietę to nie wiem, czy to była wada czy zaleta). Co nie zmienia faktu, że bardzo dobra. Może nie jakaś wybitna, ale jak najbardziej smaczna.
Znajomy poleciał góralską klasyką, czyli kwaśnicą z ziemniakami i skwarkami z żeberkiem wędzonym (14 zł). No i klasycznie, po góralsku mu ją podali – porcja słusznych rozmiarów, z wędzonymi żeberkami w liczbie mnogiej, wbrew temu, co napisali w karcie. Dał spróbować – bardzo dobra, chociaż jadłem lepszą w restauracji, którą opiszę niedługo. I tutaj wszystko byłoby git, gdyby nie mały zonk na koniec. Znajomy w kwestii pojemności sporo mi ustępuje, więc podziałkował się ze mną zioberkiem wędzonym, w którym zatopiłem swoje nienasycone zębiska. I z którego wydobyłem coś, co widać na zdjęciu, Mam nadzieję, że to był jakiś plastik, a nie rekwizyt z nowego programu Magdy Gessler “Gotuj z pazurem”.
Znajomych córka podeszła do sprawy światowo i w sercu Tatr zażyczyła sobie po hamerykańsku – krem American Dream z kukurydzy (14 zł). Dostała kremową zupkę, z której sterczała opieczona kukurydza i po której pływał sobie chrupiący chips w towarzystwie kleksa śmietany. Obstawiam, że jakiś batat. W smaku świetne – słodkawe od kukurydzy, zadziwiająco lekkie, o fajnej konsystencji i świetnie zbalansowane. Dietycne pewnie nie było, bo to jednak kukurydza. Polecam jeść, dopóki ciepłe, bo ostygnięte traci swój urok.
Dania główne
Tu właściwie tylko wparowały na stół dania dla dzieci, bo ciągle mieliśmy w głowie, że za chwilę obiadokolacja u naszej p. Zosi. Dzieciorki młodsze zawinszowały sobie dwa naleśniki z nutellą i bitą śmietaną (16 zł). Nie próbowałem, ale co może być niezwykłego w naleśniku z nutellą i bitą śmietaną? Znaczy poza nutellą? I bitą śmietaną? I naleśnikiem? Choć powiem szczerze, że z wyglądu nie umywały się do tych z FC Naleśniki (KLIK i możesz je zobaczyć własnoocznie).
Po spałaszowaniu kremowej kukurydzy znajomych córka wrzuciła na tapetę klopsiki w sosie koperkowym z ziemniakami (9 zł). Danie nieduże, w sam raz dla nieletnich – dwa klopsiki, dwie ćwiartki ziemniaczka i to wszystko podlane sosem… No właśnie – sos nie widział w swoim krótkim sosowym życiu grama koperku. Był smaczny, gładki i zawiesisty, ale na mój gust bliżej mu było do beszamelu niż koperku. Całość jak najbardziej grała ze sobą, ale jakby ktoś tu o czymś zapomniał. Niestety cudo to na foty się nie załapało.
Mam trochę problem z oceną całej tej kulinarnej przygody, bo “Schronisko Smaków” Magdy Gessler mnie jakoś straszliwie nie powaliło. Oczywiście wszyscy powrzucaliśmy statusy na fejsa i znajomi prawie znieśli jajko, jak to super duper i czuć w powietrzu powiew wielkiego świata. No nie do końca – jedzenie na pewno nie było niedobre, wręcz przeciwnie, było jak najbardziej w porządku. Ale wydaje mi się, że cała ta marketingowa maszynka, jaką stała się Magda Gessler powinna oferować więcej, niż “w porządku”. A może tylko mi się tak wydaje…
Jest karcma w Białce Tatrzańskiej, którą odwiedzam za każdym razem, kiedy jestem w Tatrach. Wracam, bo dobrze karmią – i dużo, i dobrze. I kto wie, może nawet jest drożej, niż w Schronisku Smaków. Ale tam nie miałem poczucia, że zapłaciłem kupę siana za coś, co nie było tej kupy i tego siana warte. Do Bukowiny jakoś chyba nie będzie mnie specjalnie ciągnęło, bo góralskich żarłodajni reprezentujących co najmniej taki sam poziom sztuki kulinarnej są na Podhalu hektary. Ot – raz można pojechać, spróbować tych rozreklamowanych magdogesslerowych cudów gastrycznych, co to wcale nie są aż tak cudowne, ale to wszystko. Tęsknić jakoś szczególnie za powtórną wizytą nie będę.
Schronisko Smaków pozostawiło we mnie niedosyt i nie miało to nic wspólnego z głodem.
Bardziej z kupkami.
Smakowymi.
PS. W tym wpisie wykorzystałem trzy zdjęcia Pawła, z którym magdogesslerowy obiad jedliśmy. TIA.