Dzisiejszy wpis jest wyjątkowy, gdyż ponieważ jest pisany poimprezowo, a co to znaczy, to sobie dośpiewajcie. W każdym bądź razie wybaczyć mi musicie dzisiaj dowcipy niekoniecznie wysokich lotów oraz ewentualne literówki. Weekend miniony upłynął mi pod znakiem balang wszelakich, bo w piątek Misior tańcował poloneza na koniec gimnazjum, w sobotę tańcowaliśmy cugeza na weselu nad Zalewem Zegrzyńskim, w niedzielę wracaliśmy nad ranem z wesela i bardzo sympatyczny harleyowiec spod znaku Hells Angels wsiadł z nami do windy i miał wielką chętkę na przydziałowe poweselne ciastka, w niedzielę popołudniu wracaliśmy z wesela autohajłejem i wybitnie bez przygód, a dzisiaj, czyli w poniedziałek Pan Tymoński tańcował poloneza na koniec pećkola i jakoś nam się ten polonez przeniósł wieczorkiem do knajpki i przekształcił w borwarki. I dlatego nie dziwi, że Blogierka się pięknie wyrobiła z testowaniem zamorskich sajgonek, a ja niestety nie i ratuję się wpisem zapasowym, bo PiZetjU i lepiej się zabezpieczyć, niż później żałować, jak mawiała moja koleżanka. I dlatego u mnie dzisiaj hiszpańska empanada. Olé!
Łot de fak is empanada?
Jak Was nie goni gdzieś po świecie, to możecie nie wiedzieć, co to takiego ta empanada. Dobrze, że macie mnie, bo ja Wam wszystko powiem – to taki niby to pieróg pieczony albo smażony i w środku pozadziewany czymś, najczęściej warzywami z jakowymś mięchem i serem. W tym konkretnym przypadku ten czymś to tuńczyk, tak przynajmniej piszą na opakowaniu. Profilaktycznie nie patrzyłem na skład, bo po co się mam stresować tym, co jem, nie?
Wygląd: jest nierówno. Piękne ekologiczne, plastikowe pudełko obowiązkowo pokazuje na obrazku, jakie to danie będzie cudowne, do tego mamy byczka, tancerkę flamenco i zapewnienie, że to oryginalna hiszpańska receptura. Po wyjęciu tego cuda jest ciut gorzej, bo przypomina zwykły spód do pizzy, jaki można kupić w marketach i jakoś nie przypomina z wyglądu tego, co ja osobiście definiuję hasłem empanada. Jest tak se. OCENA: 6⁄10
Smak: że tam jest tuńczyk, to wierzę na słowo, bo ja go jakoś nie wyczułem. Przypieczony spód od pizzy zawiera w środku papkę, w której co jakiś czas trafi się coś niepapkowatego. Trochę to przypominało bułkę z z paprykarzem szczecińskim. Tyle, że na ciepło. Zjeść się da, ale kubków smakowych nie poraża. Bidnie. OCENA: 3⁄10
Łatwość przygotowania: 12 minut w rozgrzanym do 220ºC piekarniku, makak by potrafił. Jak zwykle odejmuję pół punktu za to, że trzeba wyjąć z opakowania. OCENA: 9,5÷10.
Jakość/cena: 5,99 kosztowała ta zabawa. To bardzo niedrogo, napchać się można, ale żeby tak ze smakiem? Wolałbym chyba te pieniądze przeznaczyć na gyozę, którą recenzowaliśmy TUTAJ. Słabizna. OCENA: 4⁄10
Punkty lansu: gdyby to danie choćby wyglądało inaczej, że o smaku nie wspomnę, to może i na koleżance z akademika zrobiłyby wrażenie, ale tak? Nie sądzę. A jeśli zaimponujesz jej bracie taką bidą, to lepiej wymień potencjalną matkę Twoich dzieci na inny model. OCENA: 3⁄10
No, dzisiaj trochę skromnie, ale wymęczony organizm musi odpocząć, więc mi wybaczcie.
Dobra?
PS. Co myślicie o fotce ilustrującej wpis? Wprowadzić taką świecką tradycję i tylko zmieniać kolory flag?
LEGENDA:
Wygląd – wiadomo, że kupujemy oczami, więc producenci opakowań oszukują na każdym kroku co do ich zawartości (opakowań, nie producentów). Ale oczywiście Wy najpierw przeczytacie nasze recenzje, żebyście się przypadkiem nie nacięli na coś, co wygląda jak lunch u Amaro i smakuje jak kupa. Albo odwrotnie – wygląda jak kupa, a smakuje po królewsku.
Smak – no właśnie. Bo jakby nie było, kupować to można oczami, ale ostatecznie to nasze (i Wasze) kubki smakowe zostaną popieszczone anielskim dotykiem albo porażone prądem. Może (ale nie musi) się to przełożyć na późniejsze gwałtowne wizyty w toalecie, więc idziemy Wam z pomocą.
Łatwość przygotowania – założenie jest takie, że kupujemy dania gotowe. To nie jakiśtam fix do kaczki po starocerkiewnosłowiańsku, tylko gotowe żarcie, które wymaga minimum starania a ma zapewnić maximum kulinarnych korzyści. Jeśli przypalasz nawet wodę w czajniku, to ten punkt jest dla Ciebie.
Jakość/cena – nikt Was nie musi przekonywać, że zupki chińskie to zuo, prawda? Ale są tanie i czasami nawet smaczne, w ten specyficzny chemiczny sposób, więc per saldo się opłaca. No i tutaj chodzi o to samo.
Punkty lansu – siedzisz w akademiku, ma Cię wieczorem odwiedzić niezła foczka z Waszej grupy, bo się będziecie razem uczyć. Pokój posprzątałeś, wyrzuciłeś puste butelki, a stare skarpetki wyniosłeś obok do pokoju kumpla (on i tak wiecznie ujarany, więc nawet nie zauważy). Kupiłeś w kiosku paczkę durexów, ubrałeś się w czyste ciuchy, umyłeś nawet zęby, ale podejrzewasz, że to trochę za mało, żeby rano zrobiła Ci śniadanie. Podświadomie czujesz, że ugotowane parówki z keczupem nie za bardzo tutaj pomogą, ale gdybyś przygotował coś, czym zabłyśniesz, to cztery razy po dwa razy masz jak w banku. No i ta ocena jest o tym.
Fot: fotolia, autor: michaklootwijk