Co ja zwykle robię w niedzielę, to wiecie. A jak nie wiecie, to nadróbcie TUTAJ. A jak Wam się nie chce nadrabiać i czytać, to mówię – w niedzielę zazwyczaj się szwendolę z Dzieciorkami i MałąŻonką gdzieś. Gdzieś bliżej, gdzieś dalej, czasem gdzieś coś zjeść. I tej akurat pięknej niedzieli odwiedziliśmy Przystanek Pasibus niedaleko Polibudy.
O street żarciu wszędzie głośno dookoła, że jest ach i och. I jest jeszcze ojej i omnomnom. A o Pasibusie wszędzie czytam pochwalne pieśni, że jest cudowny. Po mojej wizycie w równie cudownym Kredensie w Wilkszynie, skąd wyszedłem głodny i zły, ale chyba przede wszystkim rozczarowany, z pewną taką nieśmiałością testuję podobne cuda opisane w internetach. I miałem pietra, bo nie było to zwykłe sobie wyjście na coś do jedzenia, ale to była OKAZJA.
Okazja dla mnie bardzo ważna i oficjalna, chociaż zazwyczaj obchodzona nieoficjalnie. Bo to mianowicie 19-ta rocznica mojego się poznania z MałąŻonką. 14 czerwca 1996 spojrzeliśmy sobie w oczy i obydwoje wiedzieliśmy, że nic z tego nie będzie. Na szczęście myliliśmy się oboje.
Ale do adremu – poszliśmy się poszwendolić po starych śmieciach, czyli w okolicach Polibudy i naszego starego akademika rodzinnego T‑14.
No i przy okazji wpadliśmy na buksy. Niedziela rządzi się swoimi prawami, więc nie było wolnych miejsc. Stwierdziliśmy, że do okoliczności przyrody będzie pasować wzięcie na wynos i zjedzenie nad Odrą, jak za starych dobrych czasów. Tyle, że wtedy to się jadło kanapki, bo hipsterów i buksów jeszcze nie było. Ani cudacznych telefonów robiących zdjęcia.
Ja wziąłem dużego kapuściocha, Pani Matka małego, a chłopaki wzięli po standardowym z frytkami. Co by nam się czekanie nie dłużyło, wzięliśmy sobie coś do picia i przycupnęliśmy koło wielkiego plakatu ze zniżkami dla studentów.
W międzyczasie zwolniło się miejsce, posadziliśmy pupcie przy stoliku i czekaliśmy. Miła, bardzo miła Pani nam powiedziała, że będziemy czekać “aż” jakieś 25 minut (pocziem Pani, w Kredensie po 25 minutach to ja dopiero dostałem włosy w zupie), więc grzecznie siedzieliśmy i siorbaliśmy ekologiczne picie. Limonka moim zdaniem wymiata, ale nie zamykam się na nowe doznania i pewnie spróbuję jeszcze paru innych smaków – śliwka brzmi interesująco na ten przykład.
Po chwili wjechały tacki z hamburgerami i frytkami. I tu muszę Was przeprosić – poza zdjęciem głównym, nie zrobiłem ani jednego zdjęcia, bo tak się na nie rzuciłem. Były A‑B-S-O-L-U-T-N-I‑E FENOMENALNE. Tymoński rano pochłonął wielką porcję różowych pankejków, więc nie za bardzo chciał jeść. Poza tym jest raczej kurczakowy, więc nie miałem wyrzutów sumienia wciągając jego burgera do spóły z Miśkiem.
Powiem Wam tak – jeśli kiedykolwiek będziecie w tej okolicy, to MUSICIE do Pasibusa zajrzeć. To nieprawda, że street food to byle jakie żarcie wciągane w pośpiechu – tutaj owszem, zjeść można szybko, ale na pewno nie jest to byle co. Wręcz przeciwnie – pseudohamburger z ĄĘ Kredensu z wyjałowionym mięsem bez smaku za 38 zł nie jest godzien ran tym pasibusowym całować. No i kosztują połowę tego.
Polecam z czystym sumieniem. Na pewno pójdę tam jeszcze nie raz i nie dwa, i wtedy na pewno zrobię więcej zdjęć. A teraz na pocieszenie kilka innych z tego rocznicowego spaceru.
Deal?