Dzisiaj mija rok od pierwszego opublikowanego wpisu na dizajnuch.pl. To był tekst o tym, jak mi seksowna piguła pobierała wymaz na chlamydię. Ten tekst, chociaż sam w sobie fajny, kompletnie nie nadawał się na to, żeby go wrzucać na bloga, którego jeszcze nikt nie czyta. Bo był zwyczajnie za długi – prawie 1000 słów dla przeciętnego zjadacza internetów to zdecydowanie za dużo. Wtedy jeszcze tego nie wiedziałem.
Blogowe pampersy
Dlaczego zacząłem pisać i skąd mi się to całe blogowanie naraiło jest w tekście, w którym opisałem właściwie od samego początku po co piszę i dlaczego. Ale im dalej w las tym więcej śmieci – okazywało się, że samo pisanie nie wystarcza, bo te całe media socjalne to nie tako w kij pierdział. Wujek zaczął się więc uczyć, czytać mądre rzeczy, instalować przeróżne mądre dodatki, aż wreszcie zwracać uwagę na statystyki.
No i zaczęła się jebitwa
Bo okazało się, że czyta mnie garstka znajomych, rodzina i właściwie nikt więcej. Wpadłem w szał nabijania statystyk – komentowałem mnóstwo blogów, zwłaszcza tych dużych. Często zupełnie nieciekawych, przynajmniej dla mnie. I często napisanych tak po polskawemu, że aż krwawiły mi oczy, a zwoje mózgowe prasowały się jak autostrada na Berlin. Zresztą – najczęściej tym dużym już się nie chce i bardzo mocno widać to, że brandzlują się już tylko swoją zajebistością nie pisząc niczego fajnego. Są oczywiście chlubne wyjątki, ale tylko potwierdzają regułę.
Na swoją obronę mam to, żeby chyba nigdy nie skomentowałem żadnej szafiarki 🙂 i ZAWSZE czytałem cały tekst, pod którym coś pisałem. Patrząc po niektórych komentarzach u mnie, inni niekoniecznie tracili czas na czytanie.
Produkowałem wpisy na potęgę, chociaż niektóre z nich zupełnie niepotrzebnie, bo były słabe jak dowcipy Strasburgera. Trzymałem się rad z wiadomych książek – były śródtytuły, leady, cytaty i fajne obrazki. Statystyki owszem, drgnęły, ale sufitu nie przebiły. Trafiłem na szklany dach. I choćbym nie wiem jak kombinował, nie mogłem wyskoczyć wyżej. Fakt – kiedy gdzieś ktoś mnie podlinkował, to statystyki szybowały. Na dzień-dwa, potem wszystko wracało do normy i czytało mnie tylko te kilkadziesiąt stałych osób (no ok, powoli, ale przybywa). Burzyło mi to wewnętrzny spokój i jebało moje zen.
A po nocy przychodzi dzień, a po burzy spokój
Aż mi po prostu przeszło. Zrozumiałem, że istnieje większe lub mniejsze blogerskie kółko wzajemnej adoracji i klepania się po pleckach, do którego nikt nie wpuszcza i poza które niewiele osób chce wyjrzeć (oj widać to zwłaszcza po premierach blogerskich książek). I że tak naprawdę rzadko komentują mnie znajomi z reala, bo owszem, czytają w miarę regularnie, ale zazwyczaj nie mają na to czasu, bo w pewnym wieku są rzeczy ważne i ważniejsze. Bo w pewnym wieku najcenniejsza walutą jest czas.
Ano właśnie – wiek i czas. Prawdziwe wielotysięczne zasięgi robią małolaty gdzieś tak od gimbazy po wczesne studia. Bo poza siedzeniem w necie nie mają za bardzo co ze sobą zrobić, a na fejsie spędzają więcej czasu niż ze swoim ukochanym misiem do spania. Tylko czy mi zależy na takich czytelnikach? Czy ja potrafię dla takich pisać? No właśnie…
Nie jestę blogerę…
Zaglądając w ten cały blogerski lajfstajl widzę bardzo mało lajf, ale za to w pizdu stajl. To pewnie taka moda, jak na taniec czy gotowanie. Każdy ma bloga, bo to teraz w telewizorach blogerów pokazujo i to jest trendi. I dżezi pewnie też. I tak samo jest to prawdziwe, jak telewizyjne seriale. Tak na pokaz mam wrażenie żyje (albo chce żyć) wielu blogerów. Ale czy są w tym prawdziwi? Myślę, że nikogo to nie interesuje, nawet jeśli niektórzy naprawdę tak żyją, w co wątpię.
Ale ja niekoniecznie chcę żyć na pokaz, więc lifestyle mi raczej nie grozi. Ja nawet jedzenie zazwyczaj fotografuję jak już co najmniej połowa zjedzona. Jak już sobie przypomnę, że w sumie można by trochę poszpanować, to już nie ma czym. Dupa ze mnie – widać nie jestę blogerę.
W zakładce Współpraca ciągle wisi komunikat, że nie byłbym do końca fair, gdybym się podjął współpracy reklamowej, bo ciągle mało osób do mnie zagląda. A to przecież najważniejsza rzecz dla blogera – furtka do furmanki siana i uwielbienia tłumów. A ja gupi taki tekst – widać nie jestę blogerę.
Nie ciągnie mnie jakoś mocno na Blog Forum czy inne „branżowe” zjazdy. Szkoleń i imprez integracyjnych mam co najmniej kilka w roku, do tego za friko. No, ale to inna branża, która tak naprawdę jest moim zawodem i chyba tak już pozostanie – widać nie jestę blogerę.
…ale pisać będę
Bo lubię.
Bo co by nie mówić, blog rozbudził we mnie ciekawość świata i chęć jego poznawania. Kiedyś wołami nie dawałem się wyciągnąć z domu. Teraz szukam ciągle czegoś nowego. Do zobaczenia, do zjedzenia, do przeżycia.
Bo mam czytelników, którzy przychodzą o tym poczytać, a nie tylko sprowokować do komętka u siebie i nabicia klików.
I za ten rok (nawet jeśli jesteście ze mną krócej) Wam dziękuję.
Tak BTW – na peany, dytyramby i hymny na moją cześć miejsce jest w komętkach.
Nie krępujcie się 😉
PS. Żeby nie było tak słodko – mam dla Was zadanie domowe, czyli ankietę. Bo nie samymi przyjemnościami człowiek żyje, nie?