We Wrocławiu gorunc kurna taki, że kto żyw załapał się na all inclusive w Egipcie, bo tam jest bliżej do morza, podadzą żreć pod nos, posprzątają pokój, zrobią z ręczników zwierzątka i jeszcze zrobią zajebisty zmywalny tatuaż farbami niealergicznymi i w promocji. No i tam jest pewnie chłodniej. A jak ktoś nie ma u siebie na kwadracie w domu klimy, to jedynym ratunkiem jest całodniowy szoping i ogłuping w którejś z klimatyzowanych galerii, albo wypad gdzieś tam gdzie łąka, tam gdzie las, gdzie nie było jeszcze nas.
Padło więc na Ogród Botaniczny Uniwersytetu Wrocławskiego, bo ostatnim raz byłem tam w liceum, a łączki mają i lasek też się trochę zobaczy (byle dyskretnie, bo MałaŻonka w ryj dać może dać). Dodatkowo w ten weekend był Dzień Pszczoły, a czy jest na sali ktoś, kto nie lubi sobie pobzykać? Czy Tymoński lubi bzykać jeszcze nie wiem, ale miodek lubi bardzo, więc na Dzień Pćoły zaciągnąć się dał całkiem chętnie, chociaż zazwyczaj kwiatków to on nie bardzo, bo to dla dziewcyn.
Upał i wakacje mają jeden plus – miasto pustoszeje i nie ma dzikich tłumów, więc zaparkować łatwo i zaczęła mnie kusić kusząca perspektywa bzykania w pięknych okolicznościach przyrody. A po wspólnie spędzonym dniu nie tylko przyrody łono może się przydarzyć. Same plusy dodatnie. I to w cenie 15 PLN za dorosłego, a pećkolaki za gratis. Tym razem Dzieciorek jeden, bo starszy na żaglach baluje.
Pszczele atrakcje okazały się nad wyraz skromne – ot, kilka straganów z miodem, pyłkiem, świeczkami woskowymi i ręcznie robionym oryginalnym ekololo-badziewiem. Do tego kilka tablic informacyjnych i obrazków o pćołach, ul i przepyszne naturalne soki tłoczone ze ślimaka.
Pszczela bida nas nie odstraszyła i potuptaliśmy poobcować z naturą botaniczną. Na początku było ziołowo-wodno-zielono. I bardzo pouczająco. Wiedzieliście, że werbena pięknie pachnie? I że przynosi kasę i odstrasza wiedźminów.
Potem zrobiło się kolorowo.
A na koniec zrobiło się drapieżnie – muchożerna rosiczka zdobyła serce mojego Tymońskiego dużo bardziej, niż nie mniej żarłoczne dzbaneczniki.
Ten wpis, jak się łatwo zorientować, publikuję z ogromnym poślizgiem, ale wybaczycie mi – wakacje, przeprowadzka, lato w pełni (podobno). Tak czy siak, zdecydowałem się na jego publikację, bo do Wrocławskiego Ogrodu Botanicznego warto pójść nawet, jak nie ma tam święta pćoły.
Po pierwsze, w centrum dużego miasta możemy sobie pospacerować wśród dobrze utrzymanej zieleni. Po drugie, ta zieleń jest bardzo pouczająca, bo wszędzie znajdziemy tabliczki z nazwami i czasami trochę ciekawostek, a do tego oglądamy nie tylko słoneczniki i surfinie, ale też krzaczorki, których na co dzień nie oglądamy (jak na przykład rosiczki-głodomory).
Na pewno wybiorę się tam jeszcze na wiosnę i jesienią – w lecie jest zielono i świetnie to resetuje po całym tygodniu w wielkomiejskich betonach, ale ja i mój aparat aż wewnętrznie płoniemy na te feerie barw.
Też czekacie na te piękne, kolorowe zdjęcia, prawda?