Polską blogosferę, media tradycyjne i te socjalne oraz wszystkie aszdzienniki i inne opiniotwórcze periodyki zawłaszczył tego lata mister Hunt. Ale nie Ethan i jego “Mission Impossible: Rogue Nation”, tylko Jason i jego “THORN”. Książki jeszcze nie czytałem, bo trochę mam obawy o efekt. Z całym szacunkiem dla Tomka-blogera, który jest dla mnie wyrocznią i guru, Tomka-powieściopisarza nie kupuję w ciemno i poczekam na recenzje spoza kręgu krewnych i znajomych. Oby pozytywne, bo to chyba fajny facet jest i życzę mu jak najlepiej.
O Tomka Kruza i kolejny film spod znaku Mission Impossible się nie bałem kupując bilet. Nawet jeśli nie będzie to dzieło wybitne, to na pewno będzie kupa zabawy i niekoniecznie z przewagą kupy. Tom Cruise nie robi filmów złych. Po prostu. Od kilku dekad króluje w Hollywood i nie szkodzą mu zbytnio ani nieudane związki z kobietami jego życia, ani związki ze scjentologicznymi władcami umysłów.
W kolejnej części o przygodach agenta IMF (Impossible Mission Force) mamy właściwie wszystko to, do czego nas poprzednie części przyzwyczaiły. Ale jednego, ale bardzo ważnego brakuje – czarny charakter jest jakoś tak mało czarny. I mało charakterny. Jest trochę jak Olo w “Kingsajzie” – taki nijaki? no, nijaki taki. Niby jest, ale tak naprawdę dopiero w drugiej połowie. Niby jest zły, ale jakoś tak nie do końca. Niby inteligentny straszecznie, ale daje się złapać jak nowicjusz. Jakoś tak nie do końca mnie przekonał. Nie chcę go w kolejnej części. No, chyba że się rozkręci. Yyyy, czy to był spojler?
Za to w całości, wraz ze złotawą suknią, kupuję noszącą ją piękną i tajemniczą Ilsę Faust, którą gra Rebecca Ferguson. Kojarzyłem ją do tej pory tylko z “Herculesa”, tego z przepakowanym Skałą Johnsonem, ale że film lekkopółśredni, to i jakoś w oko mi nie wpadła. A tutaj proszę, proszę. Wygląda jak z mokrych młodzieńczych blond snów, tyle że nie jest blond. Jest zabójcza i śmiertelnie niebezpieczna – modne ostatnio akcje z wdrapywaniem się na kogoś, aby go efektownie okręcić i powalić na glebę w jej wykonaniu wyglądają jak taniec. Do tego jeździ na motorze jeździ lepiej niż Harry Potter lata na miotle, pływa i nurkuje lepiej niż Aquaman, a kiedy weźmie do ręki flet, to robi z nim takie cuda, że chętnie dałbym się jej pobawić moim własnym. Co ciekawe – nie jest klasyczną pięknością, ale w tym filmie wygląda tak zjawiskowo, że chcę jej w kolejnej części. Bardzo chcę.
Troszkę większą rolę, niż nerda i nadwornego błazna, dostał Benji Dunn, którego gra Simon Pegg (to ten rudy brzydki koleś, którego pokochałem po obejrzeniu “Shaun of the Dead”). Jest odpowiednio zabawny, ale bez przegięć i wreszcie widzimy go jako pełnoprawnego agenta biorącego udział w misjach niemożliwych, co dodatkowo powoduje kilka uśmieszków na naszych twarzach. To dzięki niemu cała produkcja nabiera lekkości i dystansu sama do siebie. Udziela się to nawet Ethanowi Hunt, który ma kilka naprawdę zabawnych momentów, co do tej pory raczej się nie zdarzało.
Jeremy Renner, czyli ten koleś z łukiem od Avengersów jakoś bardziej mi się podobał w poprzedniej części, oczywiście odrzucając całe to smętne pierdololo o załamaniu po śmierci pani Hunt, którą miał ochraniać. Ze starego składu jest jeszcze czarnoskóra góra mięśni i haker w jednym, czyli Ving Rhames. I jednego i drugiego jakoś tu mało, ale jako drugoplanowe postacie dają radę. Kto wie, może Mission Impossible rozwinie się i rozrośnie jak filmy o innym agencie z numerkiem 007 i panowie staną się czymś w rodzaju Q albo M. Jest jeszcze stary, ale jary Alec Baldwin jako szef CIA, który zawziął się na Hunta i…
No właśnie – fabuła. W poprzedniej części miała miejsce niezła rozpierducha, w wyniku której zniknął z powierzchni ziemi Kreml, a po niebie latały sobie głowice nuklearne. A że to niedobrze i ludzie się stresują, to okazuje się, że ta cała IMF to tak w ogóle niepotrzebna jest i trzeba ją rozwiązać, a wszystkich agentów wciągnąć na listę płac CIA. Oczywiście dzielny Ethan akurat węszy spisek i ucieka, bo znowu ma świat do uratowania. I przy okazji wytropi i ujawni światu istnienie organizacji zwanej Syndykat, czyli takie anty-IMF. Ble, ble, ble.
Szczerze mówiąc fabuła jest tu bardzo mało ważna. Albo nawet wcale. Ważne jest co innego. Akcja. Więcej akcji. A tej jest tutaj mnóstwo. I jest naprawdę najwyższej jakości. Mamy walki wręcz, na noże, strzelaniny, pościgi i włamania do miejsc niemożliwych do włamania. I to wszystko w różnych mniej lub bardziej widowiskowych i egzotycznych zakątkach globu. I oczywiście używając mniej lub bardziej fantastycznych i futurystycznych gadżetów, co przecież stanowi już wizytówkę filmów spod znaku Mission Impossible.
Ale sama akcja to ostatnimi czasy żadna nowość. Nawet w miejscach egzotycznych i z gadżetami. Co ostatnimi czasy jest nowością to coś, co pokazał nam najnowszy “Mad Max”. Że sceny akcji nakręcone tradycyjnymi, oldskulowymi technikami, bez użycia CGI, greenscreenów czy innych blueboxów to jednak coś, co, paradoksalnie, wnosi powiew świeżości do dzisiejszego kina. Są takie produkcje, które na komputerowo generowanych efektach się opierają – nie wyobrażam sobie “Pacific Rim”, w którym potworki to goście przebrani w gumowe ubranka, jak w starej dobrej Godzilli, a wielki robot wygląda jak MegaZord.
Ale są też takie, gdzie jakoś tak podświadomie czujemy, że ten koleś nie skacze po skrzydle prawdziwego, startującego samolotu, tylko ściemnia coś na na makietce pomalowanej na zielono. I takie filmy podświadomie do nas nie przemawiają. Może dlatego najnowsze przygody agenta Hunta tak doskonale się ogląda, bo czujemy ten realizm. Fakt, realizm ubrany w specjalne uprzęże czy zabezpieczenia, ale to jednak jest prawdziwy samolot, który leci naprawdę 1,5km nad ziemią i na prawdziwym skrzydle którego siedzi sobie (albo raczej wisi) prawdziwy Tom Cruise, a nie kaskader go zastępujący.
“Mission Impossible: Rogue Nation” to typowy blockbuster. Kino widowiskowe, rozrywkowe, które oglądamy nie po to, żeby przeżywać rozterki moralne, ale po to, żeby dobrze się bawić. To po prostu czysta, niczym nie zmącona rozrywka, do tego na bardzo solidnym poziomie.
Bo jednak połączenie Tomka z Huntem to samo dobro.
Przynajmniej na ekranie.