W piątek, piąteczek, piątunio wróciłem do domu gdzieś tam jakoś po 22:00. Po mniej więcej miesiącu wyjętym z życia z powodu przeprowadzki trzeba naprawić stan konta, bo trochę po nim hulają przeciągi. Stąd piątkowowieczorna wizyta na pomiarze i praca, praca, praca. Jak widzicie ciężko trzeba orać na miseczkę ryżu, bo żywot próżniaczy blągera żyjącego za #darylosu jeszcze mi nie grozi, i dopóki nie wspomożecie lajkując i szerując, dopóty będę zarywał nocki i ciężkie życie będę miał tak ogólnie. Nic, jeno droga pusta, światłami oświetlona spod kół ucieka nocą, że się tak wyrażę.
A w sobotę w planach nastąpił wspólny poranny MałaŻonkowo-dizajnuchowy wyjazd do Legnicy – parter domku do zaprojektowania, bo to co jest lekko już leciwe i wali naftaliną. Trochę mierzenia, trochę gadki-szmatki, trochę konkretów i zaczęło się popołudnie. A że rano, jak to rano – lepiej trochę dłużej pospać, niż się porządnie zebrać i najeść. Czyli kawa, cośtam na szybko i w drogę szeroką. Mówiąc krótko – zgłodnieliśmy. I wylądowaliśmy w słynnej legnickiej Restauracji Tivoli, czyli najstarszej prywatnej restauracji na Dolnym Śląsku. Bardzo często to, że coś jest najstarsze wcale nie znaczy, że najlepsze, ale kiedyś inni klienci z Legnicy nam ją polecali, więc wybraliśmy się na Złotoryjską.
Z racji zawodu staram się zazwyczaj nie pisać o wystroju, ale tutaj trochę trzeba, bo jest charakterystyczny. Jak widzicie na obrazku powyżej – z zewnątrz nic specjalnego. Ot, knajpka jakich wiele w kamieniczkach okołorynkowych wszystkich chyba miast w Polsce. Po wejściu do środka jest podobnie – wystrój trochę z PRL’u, ale jeśli masz przed oczyma od razu scenkę z “Misia”, to muszę Cię rozczarować, bo nie o to mi chodzi. Teraz wnętrza mają być przestronne i jak najbardziej surowe – proste formy, jak najbardziej puste ściany, jednym słowem minimalizm. Albo bardzo loftowe – cegły, rury, stal i wszystkie instalacje na wierzchu.
Tutaj nie ma kawałka wolnej ściany, bo wszędzie coś wisi. Ale co ciekawe – pomimo oczojebu na ścianach, wcale nie czujemy się tam źle, wręcz przeciwnie – jest tak po prostu fajnie. Przytulnie i swojsko. Gdyby nie wielka chłodzona przeszklona lada, w której prężą się przystawki w postaci śledzików, sałatek czy galarety, byłoby trochę jak u babci na wsi, gdzie na ścianie wisiał dywan, a na nim monidło.
Tivoli serwuję tradycyjną polską i żydowską kuchnię – m.in. śledzika, barszcz czerwony, pierogi, karpia po żydowsku, żeberka czy sztukamięs w sosie chrzanowym. I powiem szczerze bardzo mi to pasuje, bo tak naprawdę w powodzi hamburgerów, pizzy, sushi czy tikka masala zapominamy często o tym, jak się jadało w naszych domach kiedy byliśmy tak mali, że wbiegaliśmy na stojąco pod stół. A tutaj tak właśnie się je – po domowemu, bez udziwnień w postaci lodów o smaku chrzanu albo pianki o smaku śledzia. Tutaj chrzan to chrzan, a śledź to śledź.
Przesympatyczna Pani z promiennym uśmiechem wręczyła nam karty, cierpliwie i ciągle z uśmiechem odpowiadała na trudne pytania i niestety zgasiła nasze zapędy na gołąbki, bo wyszły. Albo wyleciały. Głodny byłem bardzo, bo jak nie zjem porządnego śniadania to umieram, więc zdecydowałem się na solidny dwudaniowy obiad (kusiły mnie przystawki, zwłaszcza śledziki, ale dzielnie pokusę zwalczyłem), a MałaŻonka je jak ptaszek, więc tylko drugie danie. Po długich namysłach, sam nie wiem dlaczego, zaryzykowałem zupę rybną, choć ryby lubię średnio ze wskazaniem na wcale. Do tego żeberka w miodowej marynacie z zasmażaną kapustką, w których ziemniaki wymieniłem na kaszę (wiecie, dieta). Pani Matka zawinszowała sobie sztukamięs w sosie chrzanowym z surówką i idąc moim śladem odrzuciła ziemniory na rzecz kaszy.
Po przyjęciu zamówienia mieliśmy chwilę na pooglądanie tych wszystkich rzeczy, które wiszą na ścianach. I niespodzianka – w większości to obrazki satyryczne, do tego autentycznie śmieszne. Sporo też jest takich, które jakoś do Tivoli nawiązują. Się okazuje, że jest ona ulubionym miejscem artystów-satyryków, którzy przesiadują w Tivoli z okazji corocznego Międzynarodowego Konkursu Rysunku Satyrycznego “SATYRYKON”. A jak siedzą, to malują. Na kartkach, na wylizanych do sucha talerzach, chętnie pewnie by i na ścianach w kiblu malowali, ale przeca to kultura i nie wypada. Galerię można sobie pooglądać na stronie restauracji – osobno rysunki, osobno talerze.
Po chwili wjechała moja zupa rybna, wyglądająca jak pomidorowa. Podszedłem do niej trochę jak pies do jeża, ale po pierwszej łyżce się rozpłynąłem. D‑O-S-K-O-N-A-Ł‑A. Cudownie zbalansowana, zawiesista, ze sporymi kawałkami warzyw (seler naciowy mnie bardzo pozytywnie zaskoczył) oraz obowiązkowo, jakże by inaczej, ryby. Rybka nie miała ości, więc nawet gdyby zupa była beznadziejna, to i tak dostałaby ode mnie jedną gwiazdkę za filetowanie. Tutaj nie było takiej potrzeby. W zalewie wszechobecnych i nijakich zup-kremów, rybna z Tivoli błyszczy jak Virtuti Militari na piersi bohatera. Dawno nie jadłem tak dobrej zupy. Rewelacja. Trochę śmieszy plasterek cytryny, bo to ani wycisnąć ani zjeść i ja osobiście dorzuciłbym ćwiartkę tejże, jeśli ktoś by sobie chciał pokwasić. Ale moim zdaniem nie ma potrzeby, bo zupa jest idealna.
Zupa zniknęła dosyć szybko, MałaŻonka trochę pomogła (kiedyś chyba będzie tekst o wspólnym zamawianiu w restauracji) i za chwilę wjechały moje miodowe żeberka i sztukamięs w chrzanowym sosie dla Pani Matki. I rozpłynąłem się ponownie.
Żeberka idealne – doskonale czuć miód i korzenie, do tego gęsty, zawiesisty sos i cudownie mięciutkie, niezbyt tłuste mięsko (ucieszyłem się podwójnie, bo przecież dieta). Kasza sypka, żadnych zlepionych farfocli, kapustka też pyszna i co ważne – nie taka zasmażkowo-mączno-zawiesista, jak się często spotyka. Dla mnie akurat to plus.
Chrzanowy sztukamięs też dobry, choć MałaŻonka powiedziała, że trafił się gdzieśtam jakiś kawałek twardszy. Podkradłem Jej trochę i nie zauważyłem – generalnie bardzo, bardzo, zwłaszcza sos chrzanowy, który delikatnie łaskotał w nosie, ale bez dyskomfortu i szukania od razu paczki chusteczek. Zresztą – Tivoli ze swojego chrzanu pod różnymi postaciami słynie. Następnym razem będę prawdziwą męczizną i sprawdzę zupę chrzanową, a co!
Mnie osobiście trochę rozbawiły gwiazdki z marchewki i kawałek natki, bo to tak bardzo zajeżdża PRL’em, że prawie widziałem oczyma duszy kolejki po papier toaletowy i kartki na cukier. Ale to się wpisuje w atmosferę tego miejsca, takiego delikatnie nie z tej epoki. I wszystko smakuje dokładnie tak, jak dawno temu smakowało u naszych babć – jest po prostu smaczne, bez tego wielkiego gastro-zadęcia, gdzie garnirunek i wygląd potrawy są ważniejsze niż ona sama i jej smak. To nie jest knajpka slow, vege, gluten free czy [tutaj wstaw sobie dowolne hipsterskie określenie knajpki]. Tu się po prostu dobrze zje.
Jeśli także w restauracji wolicie jeść i smakować, niż oglądać i przeżywać rytuał, to Tivoli jak najbardziej polecam.
Bo ja osobiście nie jem oczami – jestem krótkowidzem i od jedzenia jest gęba.
Co widać na załączonym obrazku.
PS. Czy powinienem Waszym zdaniem w takich kulinarnych wpisach podawać ceny potraw?