Miałem na tapecie trzy tematy na wpisy – jedzonko na mieście, ostrry pojazd po takiej jednej pomarańczowej firmie od telefonów i recenzja niemłodego już, ale świetnego serialu o komandosach, tajnos agentos i terrorystach. Punkt trzeci zostawiam sobie na czasy totalnej niemocy twórczej, poza tym po wydarzeniach w Paryżu nie wiem, czy zaczepiać temat. Żeby wejść do bramki numer dwa muszę się solidnie przygotować i pogrzebać po wszystkich moich reklamacjach i pismach, bo i inaczej mnie pomarańczowi prawnicy zjedzą za rozpętanie kolejnej gównoburzy. EDIT – pomarańczowo-telefoniczna gównoburza TUTAJ. Pozostaje więc odkurzyć trochę zarośnięte Jemy na mieście – dzisiaj drogie Panie wybierzecie się ze mną na ulicę Wita Stwosza, do restauracji ITINERIS.
W październiku miałem 39 urodziny – jeśli jakoś Ci ten ważny fakt umknął, to klik wykonując TUTAJ nadrobisz braki, a jednocześnie poczytasz moje życiowe mądrości (dokładnie 39, patrz jaki przypadek) oraz oczywiście złożysz mi zaległe życzenia (spoko, nie obrażę się, że nie pamiętałaś). Jakby okazji było mało, dzień później miałem również rocznicę ślubu z MałąŻonką (bo i z kimże innym?!), czym już się tak bardzo nie chwaliłem. I z tego też powodu dostaliśmy od Szwagrów prezent (trochę prywaty – dzięki Aga, dzięki Arek). Prezentem był kuponik z Groupona na obiad w ITINERIS właśnie.
Jakoś do tej pory podchodziłem do grouponów z pewną taką nieśmiałością, bo wydawało mi się, że to masówka i jakość produktów czy usług tam oferowanych pochodzi z szufladki “po taniości” zgodnie ze starą marketingową zasadą, że tylko firma, która ma kłopoty albo jest słaba się reklamuje i schodzi z ceny. Ale pojechałem na fantastycznie prowadzony i przygotowany kurs strzelecki, który był jednym z moich marzeń – możesz o tym poczytać TUTAJ. W tej chwili jestem na diecie w Poradni Psychodietetycznej, z której jestem mega zadowolony, bo efekty są świetne i gubię brzuszek ekspresowo – napiszę o tym niedługo. Poszedłem też na spektakl o seksie i związkach, czyli “Jak zostać SEX GURU w 247 łatwych krokach” w wykonaniu świetnego Tomasza Kota – jeśli chcesz poczytać moje wrażenie, to KLIK. Czyli trochę wyłazi to, że marketing miałem 15 lat temu i niewiele z niego pamiętam. Ale do adremu.
Niedzielny wieczór okazał się idealna porą na wyjście na miasto, tym bardziej, że we Wrocławiu Jarmark Bożonarodzeniowy, czyli święto drożyzny oraz wszelakiego ręcznie robionego ekololo badziewia za kosmiczne pieniądze. Oraz pysznego jedzenia, na które niestety nie pozwala mi za bardzo dieta (ale nic to – jutro jadę EDIT pojechałem do Drezna nach Jarmark). No bo sami powiedzcie – czy taki lizak uchodzi osobie na diecie? Dorosłej osobie na diecie? A nawet dojrzałej dorosłej osobie na diecie?
OK, zostawmy na boku waginalno-falliczne słodkie pokusy i i skupmy się na kolacji w ITINERIS. Parkowanie na Rynku we Wrocławiu to temat na osobny wpis, więc pominę wymownym milczeniem ten baardzo długi fragment mojej opowieści. W moich recenzjach zazwyczaj nie skupiam się na wystroju wnętrza, bo z racji zawodu mogę mieć lekkie skrzywienie w tym temacie i przede wszystkim przesyt (wspomnij przy mnie, że chcesz białe meble do kuchni, wrrrrrr.…). Ale jest bardzo przyjemnie i przytulnie, tyle powiem.
Wszędzie w internetach mówią, że tu w lokalu kelnerki to takie fajne są. Fakt. I do tego bardzo zaangażowane, choć lekko roztrzepane. Ale to takie słodkie jest – Przemiła Pani chyba dwa razy podchodziła do nas dopytać o szczegóły zamówienia, ale robiła to z tak ujmującym uśmiechem, że aż mnie rozczuliła. Nie miałbym serca w jakikolwiek sposób narzekać na obsługę, bo nie ma na co. Wracając do zamówienia – karta z groupona jest ustalona i dosyć krótka, co akurat jest plusem, bo daje nadzieję na świeże produkty.
Z grouponowego menu ja wziąłem flaczki, bo rosołu nie lubię, tak samo zup-kremów, cebulowa zaś jest kłopotliwa towarzysko. A zupa dnia jakoś kojarzy mi się z przeglądem tygodnia w garnku i porządkami w lodówce. Pierś z kurczakiem z mozzarellą jakoś mi tak najbardziej pasowała do mojej diety, a z tego samego powodu nie pasował mi żaden deser. MałaŻonka nie przestraszyła się kremu z pomidorów oraz zawinszowała sobie krewetki z kluskami, czyli tagliatelle. Wykazując się empatią wobec mnie i egoistycznym dbaniem o linię wobec siebie, nie zamówiła deseru. Czymś trzeba popić, więc chwilka studiowania regularnej karty, co w obecności Pani Matki zapewnia dodatkowe efekty wizualne. Smakowe również, bo w mojej szklance wylądowała woda (oryginalnie, co?), a przed pięknymi… eeee, a po drugiej stronie stolika grzaniec. Możecie sobie myśleć – pojebało ich? Za chwilę idą na Jarmark Bożonarodzeniowy i kupują grzańca w knajpie? Spróbuj tego paskudnego cudu nowoczesnej chemii sprzedawanego ze straganów za grube siano. A potem wróć tu i przeproś.
Czekaliśmy chwilkę, wjechało piciu. Ponieważ woda to była fajna w Hydropolis, to tutaj tylko apetyczne zdjęcie grzańca. Małego. Ale to taki niestety Rynkowy standard.
Coby było romantyczniej, MałaŻonka poprosiła o świeczkę – na szczęście nie kopciła. Świeczka znaczy, bo palenie rzuciliśmy już dawno oboje. Kilka strzałów znikąd później wjechały zupki.
Ja nie wiem o co chodzi, ale zazwyczaj dama w knajpie, w obecności mężczyzny traci kobiecą intuicję i zamawia coś dużo gorszego. No bo jak wytłumaczyć to, że każda, dosłownie KAŻDA niewiasta za chwilę wyżera zawartość talerza swojego towarzysza w posiłku? U nas zazwyczaj też tak jest, ale dzisiaj niespodzianka. Krem wyborny, doskonale balansowała się w nim lekka słodycz z kwaskowatością, a to wszystko miało lekko pikantne nutki. Za to moje flaczki były słabe – mdłe w smaku, mało w nich pływało smakowitego mięska (autentycznie może z 5–6 kawalątków), za to zdecydowanie za dużo drobno pokrojonych jarzynek. Grzanki z białego pieczywa tostowego też mi nie podeszły jako dodatek. Może ktoś pomylił zamówienia i dostałem jarzynową? Dało się zjeść po solidnym doprawieniu, ale ten punkt zdecydowanie do poprawki.
Chwilę po spałaszowaniu zupy na stół wjechały talerze z daniem głównym, czyli mój kurzęcy cyc i kluski dla Pani Matki.
Tym razem ja chyba trafiłem lepiej, bo pierś doskonała – jędrna, soczysta, otulona ciepłym… dobra, starczy, bo się podniecę. Jak dla mnie trochę mało zieleniny, ale tylko dlatego, że ostatnio na diecie wcinam jej hektary. Mało też mozzarelli, ale z tego samego powodu to akurat dla mnie plus. Makaron MałejŻonki jak dla mnie lekko mdły w smaku, choć Jej bardzo smakował. Widać ja po prostu lubię wyraziste smaki. Krewetki nie gumowate, w sam raz, jędrne jak powyższe piersi… Ej, co mi dzisiaj?? Do całości dodałbym zdecydowanie więcej czosnku. Ale może w ITINERIS ktoś po prostu myśli perspektywicznie i na kolację we dwoje czosnku daje mało, bo kłopotliwy towarzysko jest?
Podsumowując – jedzenie naprawdę niezłe, obsługa przemiła, ceny po przestudiowaniu karty nie rzucają na kolana. Ot, taki solidny Rynkowy standard, czyli zjemy smacznie, w normalnych cenach i w miłej atmosferze.
Jedyną rzeczą, jaka mi przeszkadzała to to, że w kibelku przy robieniu selfie z nazwą ITINERIS, w kadr wchodzi dozownik na mydło.
Ja nie wiem, jak tak można.