Jak to dlaczego lepiej mieć dużego? Do duży może dużej, nie?
A tak wracając do adremu, bo niby fajnie, ale jakoś tak się próbuję wykpić i nie napisać porządnie, a czytelnicy tęsknią za solidnym kawałem słowa pisanego. Jakiś czas temu płakałem jako ten kokodryl po lunchu u Amaro, że chcę mieć dużego. Jak nie czytałeś, to KLIK mie tu szybciutko, zapoznaj się i dopiero wracaj nazad.
Już?
No to już wiesz, że nie o penisę męską chodzi, tylko o samochód. Bo penisy swej nigdy nie mierzyłem, chociaż parę razy mnie kusiło – ale ponieważ nigdy nie miałem reklamacji, to tak sobie tłumaczę, że nawet jak nie jestem Rocco czy inny gwiazdor filmów stękanych, to póki działa i robi co trza, to nie będę patrzał prawdzie w oczy, bo może ona taka trochę jest niefajna i kompleksów nabiorę. A po co, nie?
Ale błądzimy gdzieś w okolice krocza, a o samochodach miało być. Kilka w życiu miałem, kilkoma poza maniem też kierowałem i jedno wiem – duże auto to jest to, a nie jakaś tam mini popierdółka. I to wcale nie jest kwestia kompleksu siurka, tylko wygody. Ale też paru innych rzeczy, które wcale nie są takie oczywiste.
Jakiś czas temu szukaliśmy z MałąŻonką nowego furaka. Mój Chrysler już się kończył, Honda Pani Matki się nie kończyła, ale jakoś tak już ten syfik nie wyglądał (przeszła dalej po rodzinie i skubana dalej jeździ – chyba przeżyje wszystkie następne samochody i koniec końców wróci do nas jako bryka dla 15-letniego teraz Miśka, żeby się rozbijał na początek jakimś zwłokiem). Założenie mieliśmy z gruntu głupie, ale jeszcze o tym nie wiedzieliśmy – to miało być auto, które podpasuje nam obojgu. Nie chcemy już mieć dwóch, bo to koszty dodatkowe i matka ziemia płacze. Ale twardzi byliśmy, głupi, ale twardzi – ponieważ my krwiożerczy kapitaliści jesteśmy, to leasingu szukaliśmy albo po-leasingu i sobie testowo jeździliśmy tym i tamtym. I ciągle twardo ma być furak jeden, ale konkretny, dla nas obojga.
Jak to się miało udać, skoro ja mam ponad 180 cm w kłębie, a MałaŻonka mi może prawie na stojąco tego… pod pachą przejść?
Jak to się miało udać, skoro ja się odsuwam na maksa z fotelem, żeby mi było wygodnie jak na kanapie, a MałaŻonka na niektórych fotelach przysuniętych na maksa do kierownicy nie sięgała do pedałów?
Jak to się miało udać, skoro Ona KATEGORYCZNIE nie chce jeździć dużym samochodem, a ja w małym czuję się jak kiszony śledź?
Ale co tam – moda jest, człowieki sukcesu tak się wożą, więc przymierzamy sobie SUV’y. I tak sobie przymierzaliśmy różne – Dacia Duster jak zaczęła tarabanić plastikami podczas jazdy, to nie zdzierżyłem. W Q7 Pani Matka nie dosięgała do pedałów i skończyło się rumakowanie. W Kaszkaju też. Z Kią Sportage była niezła akcja – znaleźliśmy piękny egzemplarz, jakiś taki super-duper-limited-ediszyn z pomarańczowymi wstawkami i szyberdachem. Pani Matka wsiedli, elektrycznie podnieśli siedzenie na maksa, żeby choć trochę zza tej kierownicy wyglądać, pojeździli i teraz moja kolej. Wsiadłem głupi na ten podniesiony fotel i zajebałem głową w szyberdach. Poczułem się jak żyrafa w ZOO.
I tak prawie w każdym jednym. A wiecie dlaczego? Bo Chrysler Voyager to VAN, czyli duże auto rodzinne, a nie jakiśtam SUV, co to udaje terenówkę, a jakby zjechał z asfaltu 10 metrów, to by się bunt podniósł i trzeba by było po holowanie dzwonić.
Udaje też, że jest duży. Bo tak naprawdę w środku to jakoś tak z placem bidnie. A w moim vanie to jak magazynach amazonu – hektary wręcz. A dlaczego to się przydaje, to sobie popatrz na obrazku – jechaliśmy na trzy dni, na weekend, na urodziny naszych mam (akurat mają prawie tego samego dnia). I to wcale nie był kres naszych możliwości. Wyobraź sobie, jak zabieramy prezenty na Boże Narodzenie dla trzech rodzin z dziećmi, jednej jeszcze bez i dwóch par dziadków.
Biorąc pod uwagę fakt, że MałaŻonka jest mała, to argument o tym, że mogła sobie w czasie jazdy wstać i pójść na tył dać coś Dzieciorkom do żarcia albo picia jakiś taki mocarny w wymowie nie jest. A może jednak?
Wielka kanapa i dodatkowe siedzenia też się przydawały – 7 osób + bagaże i jeszcze można było nogi wyciągnąć i wygodnie się ułożyć. Albo z MałąŻonką poswawolić. Taaa… To były piękne czasy.
Ale pomijając kwestie wygody, są jeszcze kwestie bezpieczeństwa. W takich sobie małych pierdzikach mam wrażenie, że jestem bardzo ważnym elementem strefy zgniotu, bo moim zadaniem jest wyłapać silnik na klatę, zanim pobrudzi tylne siedzenia olejem. Może to tylko takie lęki moje osobiste, ale nic nie poradzę – tak mam.
Kiedy wyjeżdżasz z jakiegoś parkingu czy innego miejsca zastawionego samochodami, to z kurdupla nie widzisz nic na drodze, bo zaparkowane auta zasłaniają – toczysz się powolutku, na czuja i modlisz się, żeby jechał ktoś myślący, a nie bezmózgi pojeb. Ja siedząc w Chryslerze nie miałem takich zmartwień – wszystko widać było ponad zaparkowanymi autami.
A jeśli już o widzeniu i patrzeniu mowa – czy to tylko mnie wkurwia, że lusterko wsteczne zasłania mi teraz pół szyby? A gdzie w pierdzikach przyczepić uchwyt na telefon, żeby nie zasłaniał drugiej połowy? Na kierownicy sobie zamontować, czy jak?
No i jeszcze o patrzeniu – nigdy, ale to przenigdy nikt mi nie wyjechał przed maskę, żeby wymusić pierwszeństwo. Ja nie wiem, czy to po prostu lepiej takie wielkie krówsko na drodze widać, czy po prostu takiemu grzybowi za kierownicą pierdzibąka uruchamiała się wyobraźnia i oczyma duszy widział, jak wali w niego taki rozpędzony van dwie tony żywej wagi z kierowcą? Ciekawym…
Kupiliśmy auto niemałe i nieduże, lecz w sam raz. Ale nie dla mnie – ja już chyba do końca życia będę genetycznie zjebany i wygodnie mi będzie jedynie w prawdziwie dużym aucie. Choćbym nie wiem jak ustawiał kierownicę, fotel, zagłówki i wszystkie te wajchy, to ciągle coś mi nie pasuje. Ja wiem, że pali nawet mniej niż połowę tego, co mój Chrysler. Ja wiem, że na drodze buja się pięknie, a nie musi się rozpędzać jak stado bizonów, jak to robił mój Chrysler. Ja wiem, że części są tańsze i ogólnodostępne, a naprawa nie kosztuje tyle, co kilka ajfonów wziętych do kupy.
Ja wiem. Ale i tak tęsknię…