Biorę na tapetę filmy, które oglądałem mniej więcej w czasie, w którym powstawały. Nie bierzemy pod uwagę zakładki W starym kinie, bo ja generalnie nie lubię starych filmów. Denerwuje mnie dziwna maniera, z jaką te filmy były kręcone i z jaką grali aktorzy, wkurza brak porządnych efektów specjalnych czy – choćby w starych Bondach – sposób kręcenia scen mordobicia. Czyli te arcydzieła kinematografii to filmy nie starsze niż mniej więcej 35 lat, więc nie znajdzie się tu “Śmierć w Wenecji”.
Ta lista jest oczywiście mocno subiektywna i oczywiście tylko według sobie i tylko sobie nieznanych kryteriów nazwałem jakiś film arcydziełem. Czasami to oskarowe produkcje, czasami po prostu filmy nazywane kultowymi. Czasami to jeden film, czasami jeden cykl, czasami bardziej całokształt reżyserski. Czasami to wcale nie jest arcydzieło, a czasami to całkiem dobry film. Po prostu mi nie podchodzi.
“Pulp fiction”, a właściwie Tarantino jako taki
No nie. Nie i nie. Nie rozumiem, skąd zachwyt nad wszystkimi jego filmami. Są często przegadane, miejscami nudne i naprawdę nie wiem, o co ten cały krzyk zachwytu. OK – da się obejrzeć, czasem nawet zaśmiać, nie powiem, zazwyczaj pełno w nich tekstów, które potem są kultowe. Ale żeby ukultawiać wszystko jak leci? Naprawdę “Bękarty wojny” to takie arcydzieło? Albo “Django”?
Ja mam wrażenie, że Tarantino wychodzi arcydzieło, kiedy nawet nie próbuje przez chwilę odejść od konwencji robimy sobie jaja z pogrzebu. Kiedy od początku do końca film jednym wielkim przegięciem pały – oo, wtedy jest git. Dlatego “Kill Bill” (druga część mniej, ale jeszcze ciągle daje radę) czy “Cztery pokoje” wyszły mu zajebiście, ale “Sin City” już nie lubię.
Fakt, na mojej liście komedie wszechczasów, na których śmiałem się do łez (to krótka lista, może będzie o niej wpis) są dwa filmy, w których maczał palce – to “Desperado” (ten pierwszy) i “Od zmierzchu do świtu” (też ten pierwszy). Ale to Rodriguez był reżyserem. Może Tarantino lepiej wychodzą po prostu scenariusze?
“Władca pierścieni” i “Hobbit”
No, to jest zaskakujące. I kompletnie niepojęte. Nawet dla mnie. Bo świat ukazany na ekranie jest perfekcyjnie odwzorowany – elfy są piękne, orki paskudne, hobbity mają wielkie kudłate stopy a Gandalf wygląda jak prawdziwy czarodziej. Aktorzy idealnie dobrani, muzyka świetna, efekty powalające rozmachem i dokładnością. Miejscami kamera jakby płynęła ukazując nam piękno Śródziemia. Sceny walki są niesamowite i na mojej liście epickie bitwy w filmach (jest o niej TEN WPIS) na podium znajduje się bitwa w Hełmowym Jarze. No po prostu nie ma się do czego dowalić. Oskary naprawdę zasłużone. A jednak mi nie podchodzi. Do tego stopnia, że “Hobbita” nawet jeszcze nie oglądałem. I ni chuinki nie wiem dlaczego, ale książka mi też nie wchodziła jakoś gładko. Mam swoją teorię i jest ona związana z arcydziełem naszego rodzimego przemysłu filmowego pt. “Wiedźmin”. Ale o tym może kiedy indziej.
“Łowca androidów”
Ja już kiedyś pisałem, że przeszkadza mi w kinie brak porządnych efektów specjalnych. Film Ridleya Scotta miał u mnie niestety pecha, bo go obejrzałem jakiś czas temu po raz kolejny po baaardzo długiej przerwie (wyszła jakaś wersja zremasterowana czy coś w ten deseń). I niestety stało się to, co ostatnio mi się dzieje – film stracił magię, którą kiedyś miał, gdy byłem gówniarzem. Świat dookoła za mało żył – nie wystarczył deszcz i parasolki ze świetlówek. Ja wiem, za chwilę wannabe krytycy filmowi mnie zeżrą, ale cyberpunkowe miasto dużo lepiej podobało mi się w najnowszej “Pamięci absolutnej”. Tak, tej z Kolinu Farelu. “Łowca…” to dalej świetny film, ale jakoś już mnie nie eksajtuje.
“Mad Max”
Ten oryginalny, z Melem Gibsonem. Ten nowy na razie czeka w kolejce, bo podobno trzeba go obejrzeć w kinie, żeby rzeczywiście poczuć to jebnięcie. W starym jebnięcia nie było. Przynajmniej ja nie czułem. Tutaj nawet nie nastąpił efekt starzenia się widza. Czyli mnie. Od samego początku, kiedy oglądałem go jeszcze na VHS’ie (od razu mówię, że w dobrej kopii), jakoś nie czułem tej ogólnej podjarki. I znowu mnie to samego trochę dziwi, bo ja lubię postapo. Ale chyba nie na gołej pustyni – bardziej przemawia do mnie “Jestem legendą”, a już w ogóle robię w gacie na pseudo-dokumencie “Life after people”. Wybierzem się do kina to obczaim, sprawdzim, potestujem. (EDIT) Wybralim się – jebie mózg tak bardzo, że się zakochałem w tym filmie.
“Naga broń”, “Hot shots”, “Scary movie”
To, że ktoś idąc prostą drogą wypierdala się na skórce od banana śmieszyło mnie jakieś 35 lat temu. To, że ktoś pierdzi przy stole śmieszyło mnie jakieś 31 lat temu. To, że ktoś stęka albo udaje dziwne akcje w czasie ciupciania śmieszyło mnie jakieś 23 lat temu. To, że ktoś skądś spada łamiąc sobie kości nie śmieszyło mnie nigdy.
“Gra o tron”, “Breaking Bad”, “Dexter”, “Homeland” i parę innych
Wszystkie są dobre. Niektóre bardzo dobre. Kilka jest świetnych. Ale jednak coś nie do końca mi podchodzi.
A to bohaterowie umierają z taką częstotliwością, że ciężko się z jakimś związać i do jakiegoś przyzwyczaić. Fakt, za chwilę pojawiają się kolejni, ale ja jestem raczej stały w uczuciach i ciężko mi się co chwilę zakochiwać w kimś innym.
A to właśnie przeciwnie – główny bohater, choć śmiertelnie chory, robi w wała policję, federalnych i groźnych gangsterów i wychodzi cało z największego nawet burdelu wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi widza i zalicza zgon dopiero na końcu.
I choć nie ma się do czego tak naprawdę dowalić, bo i aktorzy w porządku, i historia mniej lub bardziej poukładana, i technicznie wszystko gra, to jednak nie czuję tego powszechnego zachwytu. Nie jestem w stanie nawet konkretnie nazwać tego, co mi przeszkadza, albo czego brak. Jakoś tak oglądam, bo wypada, ale nie gryzę pazurów z niecierpliwości, żeby zobaczyć co dalej i pomimo starań twórców nie cierpię na bezsenność wyobrażając sobie kolejne odcinki i domykanie wątków.
“12 małp”
To film kultowy. Podobno. Ale znowu mnie nie ruszył. Ani wtedy, kiedy miał swoją premierę, ani ostatnio, kiedy go sobie odświeżyłem, bo pojawił się serial. Chciałem sobie przypomnieć, z czym ten nowy serial jeść. I jakoś dalej nie nabrałem apetytu. Doszedł dodatkowo fakt, że pokazane na filmie komputery czy maszyny “z przyszłości” w chwili obecnej zajebiście jadą naftaliną.
“Drive”
Niech mi ktoś powie, o co tyle krzyku? Co w tym filmie jest takie ojej i japierdolę? Skąd te zachwyty i jęki ekstatyczne? Bo że laski jęczą i piszczą to jeszcze jestem w stanie pojąć – Gosling ze swoją miną lekko znudzonego spaniela może damskie serduszka ruszać. Ale co podoba się facetom? Ja w tym filmie jedną jedyną rzecz oceniam zajebiście wysoko – zdjęcia. Panoramy wielkiej metropolii, zdjęcia z lotu ptaka, pościgi. Poza tym dłuuuuugo i nuuuuuudno.
Na tej liście powinny się jeszcze pojawić trzy filmy, które łączy postać zamaskowanego kolesia z uszami na głowie wymierzającego sprawiedliwość w zepsutym Gotham. Ale się nie pojawi, bo musiałbym zatrudnić uzbrojoną ochronę, żeby mnie utrzymała przy życiu, kiedy chodzę ulicami. Ilość fanatycznych wielbicieli filmów Nolana jest zbyt duża, żeby ryzykować. Nie, to nie są filmy złe. Po prostu wg mnie nie są tak dobre, jak wszyscy trąbią. Albo ja po prostu ich nie rozumiem.
Masz jakieś swoje typy takich arcydzieł filmowych? Takich, o których wszyscy trąbią, że wybitne, a Ty jakoś tego nie czujesz?
Czy to tylko ja tak mam?