Przedwczoraj wieczorem spotkałem się z dawno niewidzianym kumplem, jeszcze z liceum. Pomimo tego, że obaj mieszkamy we Wrocławiu, to nie ma czasu się spotykać, bo wiadomo – dzieci, praca, szkoła, basen, balet, judo, a czasami też z żoną trzeba obowiązki małżeńskie wypełnić i na alkoholowe upodlenie po prostu ciągle nie pora. I wtedy nadchodzi TEN dzień i już wiesz, że to dzisiaj.
I ten dzień dzisiaj był właśnie przedwczoraj. No i wczoraj też, ale nie pytajcie mnie do której, bo byłem lekko skołowany. Pewnie upałami, burzami, skokami ciśnienia i w ogóle wszystkim.
Od jakiegoś czasu takie ekstremalne i mniej ekstremalne balety doskonale nam wychodzą w studiu – miejsca sporo, lodówka i zamrażalnik pojemne, zmywarka podłączona, co się ma nie udać? A od kiedy zamontowaliśmy pełnowymiarowe wyro małżeńskie rozkładane ze ściany, to odpada jeszcze częsty problem powrotu do domu i pokazywania się światu w stanie upodlenia i sponiewierania, co przecież mężczyźnie w wieku ponadczterdziestoletnim nie przystoi. Znaczy młodszym też niekoniecznie przystoi, ale że młodość durna jest i chmurna, to się im wybacza.
Tak też było i wczoraj, raczej już sporo za środkiem nocy, a bliżej rana, takiego może jeszcze nie białego, ale już szarzejącego. Z kolegą zresztą nie w takich miejscach się razem robiło nie takie rzeczy, jak wspólne spanie na wielkim małżeńskim łożu w biurze projektowym, czyli siedzibie firmy małżonki jednego z nas.
Rano razem skorzystaliśmy z ekspresu do kawy oraz kilku butelek wody, potem osobno z prysznica i szczoteczki do zębów. Po wstępnych porannych ablucjach kolega pojechał pocieszyć się niedzielną sielanką na łonie rodziny oraz solidną dawką tabletek od bólu głowy, a ja się wziąłem za ogarnianie tego pojebowiska, bo niby teraz moda jest, żeby w pracy czuć się w miarę swobodnie, ale ja starej daty jestem i niekoniecznie pozostałości po imprezie wpisują mi się w definicję miejsca pracy.
No dobra, spytacie, o #klajentach miało być, a tu się wyczynia jakaś patologia alkoholowa. Pejszynt, jak to mawiał Yoda, już do tego idziemy.
U nas biuro jest w mieszkaniu, które jest w szeregówce, która stoi w szeregu, który stoi na osiedlu takich samych szeregówek, które jest ogrodzone, bo teraz taka moda. I żeby się do nas dostać, to trzeba do bramki wklepać tajny kod #2250 albo zadzwonić domofonem, cobym wpuścił. Można też skorzystać z opcji tajny telefon do przyjaciela, bo nasza brama otwiera się po zadzwonieniu na tajny telefon do przyjaciela.
Kilka minut po tym, jak opuścił mnie towarzysz opilstwa, zadzwonił domofon. Bez gadania przez słuchawkę kliknąłem otwórz, bo pomyślałem sobie, że ziomal czegoś zapomniał i wrócił. Względnie stwierdził, że dopijemy to, co zostało, bo to tak bez sensu trzymać flaszkę w połowie pełną, albo w połowie pustą, zależy, kto patrzy. Tylko po drodze po soczek skoczył i jakieś orzeszki.
Aż tu drzwi się otwierają i do środka ładuje mi się dwóch ziutników i pytają, czy ja tutaj robię meble, bo oni chcieli szafę zamówić.
Sytuacja lekko na przypale, bo wokół walają się biustonosze, majtki, strzykawki i przeważnie puste butelki z różnymi podejrzanymi cieczami. Dobrze, że spod prysznica nie wyszła półnaga niewiasta. A tu ni w dupę, ni w oko, kolesie chcą meble zamawiać. I w tym całym zamieszaniu ja, na szczęście już po prysznicu, więc wyglądający w miarę jak człowiek i na szczęście ubrany w komplecie, nie świecący publicznie włochatym bojlerem, zamiast gładkim kaloryferem. Musiałem mieć zajebistą minę. Szkoda że nie miałem karty MasterCard, żeby zrobić zdjęcie.
I tak sobie patrzymy czule w oczęta – z jednej strony ja ze wzrokiem mocno nieobecnym, z drugiej strony oni ze wzrokiem pełnym oczekiwań.
- Panowie, pomijam okoliczności przyrody – miałem wczoraj imprezkę z dawno nie widzianym kumplem, powspominaliśmy dawne czasy, trochę się nabombiliśmy różnymi substancjami, więc wybaczcie mój lekko nieświeży image. Ale weźcie mi powiedzcie, dlaczego przychodzicie w ogóle w takiej sprawie do biura projektowego w niedzielę?
- Tylko wtedy mamy czas, bo na tygodniu pracujemy.
Zamietli mnie.